poniedziałek, 28 lipca 2014

Arbuz z widokiem na Śnieżnik- XI Klasyk Kłodzki

Świt nad Zieleńcem zaskoczył bezchmurnym niebem. Było to niemałe zaskoczenie, bo poprzednie dni nie nastrajały optymistycznie- mgły i deszcz ciągnące się przez całe Sudety zwiastowały kolejny deszczowy maraton.
Ponieważ nocujemy w Chacie Zielenieckiej, możemy przygotować prawdziwe „śniadanie mistrzów”. Wstaję o szóstej, by dokładnie na 6.30 gotowe były jajka na bekonie i kawa. W przytulnej jadalni niespiesznie pijemy kawę i pałaszujemy śniadanie. Jest gwarno i wesoło- wszak jest nas tu ośmioro maratończyków. Pierwsi od stołu odrywają się Giganci i Chuda, która ma zamiar sfotografować starty.
Z Gui mamy trochę więcej czasu. Przygotowujemy się powoli i podchodzimy na parking. Teraz jest tu mnóstwo znajomych, więc czas do startu mia szybko. Pierwsza rusza Chuda, 4 minuty później ja, a Gui, która wybrała dystans 65 km dopiero po 9.00.
-Przyjedź do Karpacza.- słyszę obok siebie i dostaję ulotkę
.- Nie wiem, czy dam radę, bo to początek roku szkolnego, będzie ciężko się wyrwać.
-Oj, szkoła się bez ciebie nie zwali. Przyjedź.
-Może... i wtedy pojadę Giga.
-Giga? I co trzy razy podjedziesz?
-Podjadę, jak nie będę musiała ciągnąć się przez Karpacz, to pojadę.
-Nie będziesz musiała. Przyjedź, wystartuję cię w pierwszej grupie.
No i chyba trzeba zapisać się na Liczyrzepę... potem wsiąść w samochód i znów jechać przed siebie...

Ruszam. Najpierw 10 km szybki zjazd ( dobrze o tym pamiętać za 100 km ). Jadę przecudna doliną, mijam Lasówkę, a potem Mostowice. Podziwiam kolejne maleńkie wiejskie kościółki, już rok temu zachwyciły mnie barokowe i neogotyckie wieże.
A potem już wjazd w Góry Orlickie. W niewielkich przysiółkach i wioskach panuje iście sielankowy nastój, który udziela się także i mnie. Z radością obserwuję beztroskie dzieci skaczące na trampolinie lub taplające się w basenie. Prawie odczuwam ich radość. Pogoda cudowna, jest coraz cieplej, wiatru brak. Pejzaże zachwycają. Najpiękniejszy jest ten powyżej Ricky. Rok temu miałam tu dylemat: podziwiać widoki, czy patrzeć na dziurawą drogę. Tym razem mogę bezkarnie wpatrywać się w góry- wyrwy w asfalcie zostały zalane, może nie jest o idealne rozwiązanie, ale wystarczające, by spokojnie jechać w dół. Co jakiś czas mijamy się z innymi uczestnikami maratonu, czasem ktoś krzyknie życzenia imieninowe, co wprawia mnie w radosny nastrój.
Kolejny podjazd i... osiągnęłam cel na dziś- widzę przed sobą Chudą. Do punktu żywieniowego dojeżdżamy już razem. Zatrzymujemy się, aby uzupełnić zapas wody i zjeść kawałek arbuza. Śmiejemy się, że wjechałyśmy tylko po to, aby delektować się arbuzem i nim się spostrzegamy mamy bidony napełnione wodą, a w dłoniach dzierżymy solidne kawałki soczystego owocu- tak działają ludzie na punkcie- nim zdążysz pomyśleć, ze czegoś potrzebujesz- już to masz :) Chwilę jeszcze się przekomarzamy i ruszamy. Przed nami, można powiedzieć ekspresowy zjazd do Mostowic. Tu co poniektórzy osiągają zawrotne prędkości, ja ze swoją wagą rozpędzam się „tylko” do 60 km/h. Mimo kilku podjazdów, średnia prędkość nie spada poniżej 20 km/h, co dodatkowo mnie cieszy, bo być może będzie to najszybszy mój górski maraton. Wracamy do Polski, wjeżdżamy w Góry Bystrzyckie. Najpierw spokojnie drogą śródsudecką. Dobry asfalt i niewielkie różnice wzniesień sprawiają, że Chudej nie zamykają się usta. Gadamy prawie cały czas. Cicho robi się dopiero wówczas, gdy albo ona śmiga mi na zjeździe, albo ja wyprzedzam ją na podjeździe. Przed Różanką jedziemy już w pewnej odległości od siebie, co spowodowane jest fatalnym stanem asfaltu. Jej opony pozwalają na szarżę, ja muszę odpuścić.
Wieś Różanka dba o swoja nazwę- wita nas zapachem róż hodowanych w ogrodach. Ich niesamowita woń towarzyszy nam w czasie przejazdu przez całą wioskę. W centrum zwalniam- barokowy, wyremontowany kościół przyciąga mój wzrok. Potem zaczynają się podjazdy. Dogania nas kilku Gigantów na ostatniej pętli. Widać, że im ten podjazd też daje się we znaki, gdyż do kolejnego punktu żywieniowego dojeżdżamy prawie jednocześnie. Wcześniej jednak naszym oczom ukazuje się najcudowniejszy widok na tej trasie- panorama Masywu Śnieżnika i choć jazda z głową wykręconą w bok jest może karkołomna, to ja nie mogę oderwać wzroku od majaczących w oddali gór.
Wreszcie jesteśmy na szczycie. Powtarzamy żarto o tym, że wjechałyśmy tylko po to, żeby dostać kawałek arbuza. Organizator, który w czasie maratonu zda się być w kilku miejscach jednocześnie, ciągnie mnie na wolną przestrzeń:
-chodź, zobacz, widziałaś ten widok? Tam jest Śnieżnik.- wymienia kolejne nazwy. Uśmiecham się.
-Widziałam. Najpiękniejszy widok na tej trasie. - sok z arbuza kapie mi po brodzi i dłoniach... -Jedziesz ze mną?- zachęca Ania Gigantka. Przez chwilę nawet się zastanawiam, ale wtedy nie zdążyłabym na dekoracje Gui.
-Nie tym razem jeszcze. - odmawiam.
Zbieramy się z Chudą do zjazdu. Łapię jeszcze batonik i już pędzimy w dół. Przed nami ostatnie 20 km trasy. Zjadamy każda swój batonik, żeby ten ostatni podjazd pod Zieleniec nas nie zmęczył.
A potem proszę Chudą, żeby przestała mówić. Chcę posłuchać ciszy... Wzdłuż drogi wdzięczą się do nas maliny i poziomki. „Nie tym razem, moje drogie”- myślę- „ktoś inny po was sięgnie i będzie smakował waszą słodycz”.
Przed nami najdziwniejszy podjazd na trasie. Jedziesz i nie rozumiesz, dlaczego tak wolno. Wydaje ci się, że droga jest płaska i dopiero kierunek płynięcia strumienia uświadamia, że nie jest z górki (no i świadomość, że przecież kilka godzin temu po tej trasie śmigało się 40 km/h.)
Meta w Zieleńcu – 5 i pół godziny po starcie. Prędkość 20 km/h utrzymana. Zdążyłyśmy na dekorację Gui, która już na nas czeka. Gui jest zachwycona swoim przejazdem. Poprawiła wynik sprzed roku i jechała w towarzystwie swojej maratonowej koleżanki. Robię jej zdjęcia na najniższym stopniu podium.
Teraz mamy czas na rozmowy i spotkania ze znajomymi, zjadamy obiad, dopychamy się ciastem drożdżowym i owocami. Chcę sprawdzić swój oficjalny wynik, ale wcale nie jest to takie proste, bo co chwilę zatrzymuję się, aby z kimś zamienić kilka słów. To niesamowite, ilu mamy znajomych. Ktoś zapytał Gui, czy jeździ w jakimś klubie, że wszyscy ją znają i gdy właśnie ma zaprzeczyć słyszy z tyłu czyjś głos:
-Nie, ona ma taką wielką rodzinę. - to prawda, jesteśmy tu jak rodzina i to się czuje.
-Będziesz pisała?- pyta Org, ten sam, który jeszcze niedawno pokazywał mi Śnieżnik.
-Pewnie, już układam sobie w głowie tekst. Będzie o malinach, poziomkach i różach.- widzę jego pytający wzrok.-z resztą, przeczytasz.- uśmiecham się. W tym momencie Gui dołącza do rozmowy:
-właśnie, mamo, nie mówiłam ci jeszcze. Oparłam się poziomkom, choć tak pięknie pachniały, nie spróbowałam malin, mimo że się do mnie śmiały, ale jak zobaczyłam takie wielkie krzaki pełne czarnych jagód, nie wytrzymałam i zsiadłam z roweru, żeby je zjeść.
-No właśnie. O tym też będzie.- kończę poprzednią myśl.
A potem idę czekać na moją Anię Gigantkę. Siadam na krawężniku razem z innymi „czekajkami” ( choć tym razem powinnam napisać „czekańcami”, bo to panowie czekają na swoje panie.)
Wreszcie jest i Ania. Możemy iść na zakończenie.

Dekoracja przebiega jak zwykle na Klasykach bardzo szybko i sprawnie, tylko mój wynik się gdzieś zawieruszył i muszę poczekać na dyplom i puchar. W losowaniu tym razem to Gui ma szczęście i staje się szczęśliwą posiadaczką... gwizdka. Potem jeszcze długo klaszczemy organizatorom, bo co jak co, ale Klasyki są zorganizowane perfekcyjnie- świetnie oznakowane trasy z bajecznymi widokami, różowe strzałki i rysuneczki na asfalcie wskazujące na dbałość orgów o nasze zdrowie i życie, ogromne osobiste zaangażowanie sporej grupy osób po obu stronach granicy, pyszne jedzenie, wreszcie sama atmosfera sprawiają, że jak głosi hasło tego maratonu, jest to „przygoda, która uzależnia”. Pewnie, nie wszyscy są w pełni usatysfakcjonowani- R. 7 razy poprawiał spadający łańcuch, ktoś skrócił dystans, ale i byli i tacy, którym jechało się tak dobrze, że zamiast jechać 65 km, jechali dalej do 110!
Kolejny Klasyk Kłodzki dobiegł końca. My jednak zostajemy jeszcze jedną noc. Do późna biesiadujemy przy jednym z ognisk rozpalonych w tę noc w Zieleńcu z okazji odpustu na św. Annę.
Odpoczywamy, snujemy refleksje o maratonie, o życiu, w oddali słychać ludowe pieśni śpiewane na rozstawionej na zboczu scenie.
O 23.45 rozbłyskują sztuczne ognie, ale te oglądamy już z okna w pokoju.

Z Zieleńca wyjeżdżamy o 10.00- najpierw zwożę do Dusznik Chudą, potem wracam po Gui.
Tym razem decydujemy się na najbardziej hardkorowy powrót- przez góry i... przyjeżdżamy do Gierczyna już po 3 godzinach! Gui coraz lepiej spisuje się jako pilot, mimo że przez kilkaset metrów prowadzi mnie polną wąską błotnistą drogą ;)
Do zobaczenia w Kołobrzegu albo w Karpaczu!



8 komentarzy:

  1. To u Ciebie poznaję, jak wygląda życie na rowerowych maratonach, kategorie, mnóstwo znajomych, no i te odległości do pokonania, ba! żeby to jeszcze po płaskim, a tu podjazdy górskie, jak dla mnie - najgorsza rzecz w rowerowych eskapadach; wiele imprez już za Wami, a i wiele nowych czeka, jak widzę; powodzenia i pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Mario, takie komentarze jak Twój, sprawiają, że staram się bardziej :)

      Usuń
  2. Gratuluję kolejnych niesamowitych sukcesów! :) :)

    OdpowiedzUsuń
  3. i znów na podium ... ech... co za kobiety :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Robi się nudne, nie? Zaczyna brakować miejsca na puchary. Ale z drugiej strony - moje stoją w gabinecie w szkole i motywują uczniów :)

      Usuń
  4. Podziwiam... ja na rowerze jeżdżę tylko po płaskim :) swoją drogą odwiedziłam Twój blog, ponieważ Ty prowadzisz kobiece rozmówki przy herbacie, a ja piszę u siebie felietony przy kawie :) Pozdrawiam, Weronika.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz fajne przepisy, czasami warto komuś zajrzeć do garnka! A kawę tez lubię, zwłaszcza o świcie.

      Usuń
  5. Piekne. Czytalam z zapartym tchem. Jesteś niesamowita. :-)

    OdpowiedzUsuń