środa, 20 sierpnia 2014

Szlakiem bałtyckich wysp i mostów zwodzonych( dzień 3.) - Greifswald i Rugia


Budzę się o świcie z nadzieją na złapanie słońca na wstawaniu. Niestety, niebo pokrywają gęste ciemne chmury. Nici z oglądania wschodu słońca. Mam zamiar wrócić jeszcze na chwilę do ciepłego śpiwora, ale okazuje się, że Gui też zdążyła się przebudzić. Przygotowuję zatem owsiankę, pakujemy się (składanie naszego majdanu mamy opanowane do perfekcji)  i po 7.00 ruszamy przed siebie.  Nie ujeżdżamy daleko, bo między drzewami miga nam urokliwe miejsce, które koniecznie trzeba zobaczyć. Do Greifswaldu dojeżdżamy akurat na drugie śniadanie, które Gui zarządziła w McDonaldzie- ze względu na dostęp do internetu. Zamawiamy zestaw śniadaniowy i wysyłamy w świat wiadomości, że żyjemy i mamy się dobrze.

Potem wjeżdżamy do miasta. W IT zaopatrujemy się w  plan miasta. Podziwiamy rynek i trzy kościoły: św. Mikołaja (to ten na zdjęciu), Mariacki i św. Jakuba (skoro św. Jakuba to jest i Jakubowa Droga). Gotyk miesza się tu z barokiem i współczesnością - tę tendencję zaobserwujemy też później. Niestety piękno rynku zostało zaburzone rozstawionymi na placu straganami, chyba trafiłyśmy na jakiś jarmark.

Wyjeżdżamy z miasta w kierunku Stralsundu. Radwanderweg (piękne słowo , prawda?) prowadzi nas brukiem przez kolejne 20 km. Ależ nie lubimy bruku! Zwłaszcza, że teren jest pofałdowany a wiatr wieje prosto w twarz. Z radością witamy drogowskaz na przeprawę promową. Teraz jedziemy już bardzo przyzwoitą drogą rowerową, zatrzymujemy się na chwilę, aby podjeść jeżyn. W efekcie na prom wjeżdżamy w ostatniej chwili. Znów ogarnia nas niepohamowana radość- ja lubię promy, a Gui cieszy się, że za chwilę postawi stopę na kolejnej pięknej wyspie. Po zjechaniu z promu siadamy w koszu i pałaszujemy kolejna fiszbułę, następnym razem zatrzymamy się na posiłek odrobinę dalej, bo ceny wyglądały dużo atrakcyjniej. Próbujemy znaleźć latarnie morską, ale nam się nie udaje. Trudno, planujemy wrócić tu za rok, wtedy poszukamy. Nie jedziemy w głąb wyspy, tylko trzymamy się północnego wybrzeża. 


Znajdujemy kolejną Radweg i ta prowadzi nas do Altefahr, gdzie upatrzyłyśmy sobie pole namiotowe. Z tym prowadzeniem to jest rożnie, bo czasami wyprowadzamy się na manowce: a to wjeżdżamy komuś w podwórze, bo zagadane nie zauważamy ścieżynki z drogowskazem, a to nagle znajdujemy się w kolejnym Hafen, czyli przystani. Udaje nam się jednak dotrzeć na miejsce, po drodze podziwiamy niesamowitą konstrukcję mostu łączącego Rugię z lądem. Jutro ten most będziemy oglądać z bliska. 

Kemping w Altefahr nie wygląda okazale, ale ma całkiem przyzwoite zaplecze kuchenne z kuchnią indukcyjną, gniazdkiem, zlewem i blatem do przygotowania posiłku. Są też dwa stoły i ławy. Nareszcie można w godnych warunkach przygotować kolację! 
Podobnie jest z łazienkami, prysznice, ku naszemu zaskoczeniu są darmowe.Jedynym problemem jest błoto- przecież poprzedniego dnia na Rugii lało. Ustawiamy nasz namiocik pod drzewami na w miarę prostym terenie ( w nocy spadnie deszcz, ale nam nie zrobi krzywdy) W recepcji udaje nam się kupić dokładną mapę Rugii, już wiemy, dlaczego nie znalazłyśmy latarni morskiej- szukałyśmy w złym miejscu.
Nim jednak skorzystamy z tych dobrodziejstw wybieramy się dalej wzdłuż wybrzeża Rugii, chcąc maksymalnie wykorzystać czas na wyspie. Oglądamy maleńkie wioski, zjeżdżamy na punkt widokowy. Wracamy akurat tak, aby przed 21.00 położyć się spać. Gui udaje się dogadać z właścicielem i dostaje hasło do wifi, dzięki czemu znów przez chwilę mamy łączność ze światem. Z tym dogadywaniem też jest różnie. Trochę trwa, nim udaje nam się wyjaśnić właścicielowi, że wyjeżdżamy ok. 7.00 i koniecznie chcemy dziś jeszcze uiścić opłatę za pobyt. Dopiero moje rozpaczliwe "seven o'clock" go przekonuje. 

Jesteśmy pełne wrażeń, ale tez padnięte. Marzymy, by położyć się spać(za nami kolejne 90 km), ale najpierw udaje nam się znaleźć dziurę w płocie, przez która bywalcy kempingu przechodzą w celu oglądania zachodu słońca. Korzystamy z tej drogi ( a za nami jeszcze dwie dziewczyny, które wcześniej spotkałyśmy w kuchni) i podziwiamy sielski pejzaż. Gui zamienia się w Japończyka- nie może oderwać się od aparatu, focąc kolejne landszafciki. 


Patrząc na Stralsund, próbujemy wypatrzyć latarnię morską, bez skutku.


10 komentarzy:

  1. Dzień pełen wrażeń, świetne zdjęcia, a ostatnie - cud i miód.
    Jak widać, nie tylko rynki polskich miast są pozastawiane przez stragany i ogródki piwne uniemożliwiające radość z widoku :( Trzeba się chyba przyzwyczaić, bo nic na to nie poradzimy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam wrażenie, że trafiłyśmy na jakiś jarmarczny dzień, bo to były tymczasowe budy.
      A panorama Stralsundu widziana z Rugii faktycznie zapiera dech w piersiach. Ale o Stralsundzie dopiero będzie ;)

      Usuń
  2. I fajnie, zachód słońca Wam sie udał , zwiedzanie też...
    A po co Wam latarnia morska ??

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od czterech lat realizujemy pewne marzenie- obejrzeć latarnie morskie Bałtyku.

      Usuń
  3. Ładna zabudowa rynku w miasteczku; pokonujecie wiele kilometrów, przy okazji zwiedzacie, śpicie po drodze nie zawsze wygodnie; takie wyprawy niosą też ze sobą wiele wysiłku i wyrzeczeń, ale i przynoszą radość niesamowitą, co widać po Was, no i wspólne przebywanie z córką - chwile bezcenne; nie każdemu chciałoby się podjąć taki wysiłek; zachód słońca nad wodami wart przełażenia przez dziurę w płocie; pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W pewnym momencie doszłyśmy do wniosku, że tak naprawdę mniej ważne jest miejsce, a ważniejsze to, że jedziemy razem. Tak... czas spędzony razem jest najważniejszy.

      Usuń
  4. Bardzo Aniu Wam zazdraszczam tak pięknej wyprawy,muszę się kiedyś wybrać Waszymi śladami.. Pozdrawiam gorąco Iwona.

    OdpowiedzUsuń
  5. Muszę sobie wydrukować twoje wpisy bo przydadzą sie... Jak przewodnik turystyczny i do tego znakomity!

    OdpowiedzUsuń