środa, 29 lipca 2015

Wiało, grzmiało i padało... XII Klasyk Kłodzki

Przyjemne,ciepłe południe. Właśnie spakowałam samochód i ruszam przed siebie.Przede mną 160 km samochodem po górach.Zdecydowanie wolałabym trasę pomiędzy Gierczynem a Zieleńcem pokonać rowerem (dystans taki sam jak ten, który pojadę następnego dnia, a i przewyższenia pewnie podobne). Póki co jednak zatrzymuję się na dworcu kolejowym w Marciszowie, gdzie umówiłam się z Gui. Odbiorę ją z pociągu z Wrocławia i dalej pojedziemy razem. Hura! Bez pilota jedzie się źle,nawet wtedy, gdy dobrze zna się trasę. A trasę znam, bo przecież niepierwszy raz jadę samochodem do Zieleńca (choć po prawdzie za każdym razem jest to nieco inny wariant drogi). Gadamy,planujemy, podziwiamy barokowy kościół w Krzeszowie, przejeżdżamy czeską granicę, robimy zakupy w czeskim markecie,przejeżdżamy granice,jeszcze Lewin Kłodzki i jesteśmy w Zieleńcu,gdzie w naszej ulubionej Zielenieckiej Chacie już czekają na nas Chuda z Robertem. Czekana nas także przemiła gospodyni Chaty. Rozpakowujemy auto i gdy siadam na łóżku zauważam, ze chciałabym tu spędzić kilka dni, bo atmosfera pensjonatu,jego wyposażenie za każdym razem wywołują we mnie nieodpartą chęć niczym nie zmąconego odpoczynku. Gui ma podobne odczucia. Nawet zastanawia się, czy nie wrócić do Zieleńca we wrześniu. 

wtorek, 28 lipca 2015

Od świętej Anki...-czas pożegnać Izery

Ludowe przysłowie mówi: „Od świętej Anki chłodne wieczory i zimne ranki”. Przekonałam się o tym, gdy w poniedziałkowy poranek wyszłam przed dom. Kawę piłam w … zimowej kurtce. 

poniedziałek, 27 lipca 2015

Jelenia Góra, czyli nie należy nas wpuszczać do Empiku

W czwartek umówiliśmy się z Gui w Jeleniej Górze, aby odebrać jej rower – nie będzie miała możliwości przywiezienia górala do Trzebiatowa, a przecież wybieramy się w trasę! I tak, ponieważ każdy powód do spotkania jest dobry, spędziliśmy rodzinnie kilka godzin.

środa, 22 lipca 2015

Na rozstaju dróg, gdzie przydrożny Chrystus stał... Popielówek.

O  poranku oglądam skąpane w świcie Pogórze. Jest  jak ogromna mapa. Mapa coraz mi bliższa, coraz mniej na niej miejsc, których nie znam, w których nie byłam... Dzisiaj kolejny fragment mojej mapy Pogórza przestał być dla mnie tajemnicą. Ilekroć spoglądałam na wyrysowane na papierze drogi, miejscowości, poziomice, mój wzrok zatrzymywał się na małej wiosce Popielówek. Niby nic szczególnego, podrzędna droga, kilka kwadracików wskazujących zabudowania, przystanek autobusowy, kościół i... małe czarne kropeczki z krzyżem- kapliczki. Mnóstwo kapliczek, zda się jeszcze więcej niż w mojej ulubionej Grudzy.

Zupa szczawiowa, najbardziej znana i leniwa zupa z chwastów


Dawno nie było takiego lazy day w Domku pod Orzechem. Samochód u mechanika, więc i Ślubnemu nic się  nie chce... Wszystko go boli.... Oj, on chyba odczuwa ból wężyka przewodu paliwowego. Siedzi, kręci się, czyta. Ja początkowo próbuję odegnać stan marazmu. Maluję, potem składam zaległy film z maratonu. Porzucam pracę w połowie,idę dozbierać szczawiu na zupę. Snuję się po łące, myśląc, że po obiedzie wybiorę się na wycieczkę. Szczawiu ledwo,ledwo, ale uzbierałam. Zupę zrobiłam (i zupa szczawiowa to jedyne czego nie porzuciłam tego dnia) Po obiedzie zamiast zebrać się na rower, wyłożyłam się w półcieniu przed domem.... Sielanka.... Tylko czasem wieje...

poniedziałek, 20 lipca 2015

Pławna - arka rozmaitości

Kilka lat temu wracaliśmy z Lwóweckiego Lata Agatowego przez Radoniów, bo tylko ten wyjazd z miasta nie był zakorkowany. W pewnej chwili naszym oczom ukazał się dziwaczny widok: oto przy samej drodze stał niewielkich rozmiarów bajkowy zamek, a po przeciwnej stronie majaczyły jakieś rzeźby. Niepewnie zasugerowałam Ślubnemu, żebyśmy się zatrzymali, bo dzieci chętnie zwiedziłyby to miejsce. Ten jednak już naburmuszony po pobycie w tłumie zwiedzających w Lwówku nie zgodził się, a my nie mieliśmy takiej siły przebicia jak teraz, więc zwiesiliśmy nosy na kwintę i milcząco dojechali do Domku pod Orzechem.

Na targ, na targ! Jak robimy zakupy na wsi?

-W sobotę jadę na targ do Mirska.- oznajmiłam w piątek wieczorem.
-Jadę z tobą. - zadeklarował Ślubny, czym niesłychanie mnie zadziwił.
-Na pewno chcesz jechać ze mną NA TARG? - upewniłam się, akcentując ostatnie wyrazy.
-No przejadę się.- potwierdził Ślubny.

niedziela, 19 lipca 2015

W niebieskiej kuchni serwujemy zupę czereśniową

W Domku pod Orzechem są dwie kuchnie, o czym wiedzą ci, którzy albo śledzą moje wpisy, albo odwiedzili moje gierczyńskie królestwo. W lecie najczęściej korzystam z tej  niebieskiej, tzw. letniej. I do niej Was dzisiaj zapraszam. Jako, że obrałam czereśnie, na obiad serwowałam dziś zupę czereśniową. Nie pamiętam z dzieciństwa zup owocowych, bo się ich na Śląsku nie gotowało. Moja zupa jest zatem całkiem autorska.

Przygotowałam:
kubek wypestkowanych czereśni,
wodę źródlaną (innej u nas nie ma)
1 łyżkę cukru
3 łyżki gęstej kwaśnej śmietany ( moja była swojska)
1 łyżkę mąki
100 g makaronu kokardki
szczyptę soli.

Czereśnie ugotowałam w 1/2 l wody z cukrem. Osobno zgodnie z opisem ugotowałam makaron. Gdy owoce zmiękły, zabieliłam zupę śmietaną wymieszaną z mąką, zagotowałam. Na talerz wyłożyłam makaron, wlałam zupę. Udekorowałam kwiatami prawoślazu.
Moja zupa czereśniowa wyszła kwaskowa, więc jeśli ktoś woli słodkości, powinien ją trochę dosłodzić.

Inne lekkie dania z mojej niebieskiej kuchni to potrawka z kurkami i kurczakiem oraz chłodnik ogórkowy (ostatnia torebka winiarów z akcji rekomenduj.to) Jako zieleniny użyłam ziela burzynka, czyli  przetacznika ożankowego.







A takie widoki prezentuje mi natura.

sobota, 18 lipca 2015

Jestem Czereśniową Księżniczką

Wychowałam się w cieniu ogromnej rozłożystej czereśni. Jej ciemnozielona korona była pierwszą rzeczą,jaką widziałam po przebudzeniu i rozsunięciu ciężkich zasłon w babcinej sypialni, gdzie wspólnie z siostrą nocowałyśmy w wielkim małżeńskim łożu, zajmując połowę, którą umierając opuścił dziadek. Druga połowa należała do babci.

czwartek, 16 lipca 2015

Wschód słońca w Domku pod Orzechem

-Jutro idziemy na kurki.- zdecydował Ślubny, gdy opowiadałam, ilu ludzi z kurkami stało na drogach zielonogórskich.  Wyszedł z założenia, że jeden dzień laby w zupełności wystarczy.
-Pewnie.- odpowiedziałam ochoczo, bo przecież jeśli Ślubny zaprasza na grzyby, to trzeba iść.
Nagle Ślubny się zreflektował:
-Ale moje rano, nie twoje.- bo przecież moje rano jest o świcie, a Ślubnego o... 10.00.

środa, 15 lipca 2015

Bałtyk- Izery. Podejście drugie



Na początku zawsze jest marzenie. Potem decyzja i realizacja. Przynajmniej w moim wypadku. Gdy rok temu w ciągu dwóch dni dojechałam rowerem z domu w moje ukochane Izery (pokonując przy tym rekord długości trasy), wiedziałam, że to nie koniec, że przede mną kolejne wyzwania. Jeździłam coraz dłuższe dystanse, sprawdzałam swoje możliwości. Wreszcie, gdy nadszedł urlop, wsiadłam na rower.
Było bardzo wcześnie, jeszcze nie rozpoczął się świt. Pierwsze kilometry pokonywałam przy blasku lampek rowerowych i nikłej poświacie gdzieś na północnym wschodzie.

sobota, 11 lipca 2015

Pierwszy dzień urlopu- w ogrodzie :)

Poranek blogerki

Obudziłam się późno, bo przecież ósma to dla mnie środek dnia. Widać tego potrzebowałam. Miało być spokojnie i leniwie, ale... ekspres do kawy zawołał, że należy go wyczyścić, zlew był pełen, dom należało trochę uprzątnąć. No i tak czekając na kawę, zeszło mi do 11.00. A potem pojechałam na działkę, bo przez ostatnie dni, gdy na zmianę mieliśmy tropikalne upały lub ulewne deszcze, moje chwasty porosły do monstrualnych rozmiarów. Chyba już tylko ja orientowałam się, gdzie co może rosnąć.

czwartek, 9 lipca 2015

Jadąc w upale

Pierwszy prawdziwie letni tydzień, ciepło, wręcz upalnie... a ja nadal nie mam urlopu. Siedzę za biurkiem, a moje myśli odpływają na bezkresne drogi. Dobrze, że jest weekend. W piętek, nie patrząc na nikogo wyrywam się z pracy o 12.00. Wspólnie z Chudą zjadamy pospiesznie obiad, pakujemy samochód (w tym mamy już wprawę) i ruszamy w drogę. Nie jedziemy daleko. Cel naszej podróży oddalony jest od Trzebiatowa zaledwie o 70 km. To Świdwin, w którym zamierzamy przebyć kolejny maraton. Na miejsce dojeżdżamy bez problemu, powoli, bo na drogach tłok, ale bezpiecznie. Znajdujemy naszą kwaterę- jednorodzinny domek stoi praktycznie na wzgórzu. Nachylenie drogi jest takie, ze podjeżdżam na dwójce. Pokoiki niewielkie, ale wygodne. Gustownie urządzona kuchnia, w której jest wszystko, czego nam potrzeba, dwie łazienki. Jest dobrze. Po rozpakowaniu spacerkiem schodzimy do miasta- za chwilę nadjedzie pociągiem Robert, potem Gui. Odbieramy ze stacji Roberta, potem meldujemy się w biurze zawodów po pakiety startowe. Spotykamy znajomych, Chuda jeszcze się zastanawia, czy jechać dystans giga, czy mega (jest przeziębiona). W końcu decyduje się na mega, tak jak jej koleżanka z kategorii. Ja pozostaję na zadeklarowanym dystansie.