piątek, 11 sierpnia 2023

Gravmageddon 2023 - czyli o tym, że chyba jednak nie lubię podjazdów...

 

Od początku swojego istnienia, czyli od trzech lat Gravmageddon ma stałe miejsce w moim kalendarzu. Nie inaczej było również w tym rok. Z roku na rok impreza rozrasta się, przybywa kolejnych wariatów chcących zmierzyć się z Górami Izerskimi i Karkonoszami. Nie zmienia się jednak doskonała atmosfera tej imprezy, którą, mimo całego rozmachu, śmiało można nazwać – rodzinną.

Tegoroczna edycja od dwóch pozostałych różniła się znacząco pod kątem trasy. Duża jej część biegła w Czechach, zahaczając o Harrachov, Liberec i wjazd na Jested, objazd Palicznika, czy dwukrotny podjazd w okolice Smedavy. Polska część trasy wiodła najpierw ku przełęczy Karkonoskiej, a ostatnie 100 km to dojazd do Domku pod Orzechem, gdzie usytuowano pitstop, a następnie pętla po najbardziej kultowych izerskich miejscówkach.



Zmienił się także charakter samej trasy – w tym roku obfitowała ona w szybkie asfalty i gładkie szutry, gorszych nawierzchniowo fragmentów było naprawdę malutko. By jednak nie zanudzić zawodników w trasę powplatano parę singli. I tu zaczynały się schody... o tym jednak za chwilkę. Doszło 10 km na długości trasy i blisko 1000m w pionie w porównaniu do poprzedniego roku. Zmienił się także sam profil wysokościowy – na wcześniejszych edycjach konkretne podjazdy przeplatane były jazdą po pogórzach, partiami bardziej pagórkowatymi czy niemal płaskimi. Takich próżno byłoby szukać na tegorocznej trasie – wielokilometrowe podjazdy przeplatały się ze zjazdami, pod górę człowiek umierał ze zmęczenia, a w dół utrzymywał najwyższe skupienie, by w porę dostrzegać przeszkody czy zakręty.

W górach byłam na kilka dni przed startem – byczyłam się u mamusi – tu spacerek, tam wypad na kawkę do Czech, jakaś książka, jakieś pogaduchy i obieranie warzyw na ciepłe posiłki, które już wkrótce miały być serwowane na pitstopie w Domku pod Orzechem. Menu przygotowane przez Koło Gospodyń Wiejskich z Gierczyna na tę okazję przedstawiało się spektakularnie – ciasta, zupy, potrawki, wersje mięsne i wege – kawa na migdałowym, to przy tym pikuś...

W czwartkowe popołudnie wraz z Krzysiem i mamą wybraliśmy się na odprawę techniczną do Szklarskiej Poręby. Pierwsze powitania ze znajomymi, rozmowy o terapeutycznym działaniu jazdy w ultramaratonach, zdjęcia, żarty i ustalenia na kolejne dni. Trochę obaw co do pogody, która zapowiadała się dość kapryśna, przepyszne ciasto czekoladowe Asi, porcja kaszotta z warzywkami...a później powrót do domu, ostatnie pakowanie przepaków, sprawdzanie, czy wszystko mam, planowanie co, gdzie i kiedy.



Wybrałam start o godzinie 7:30 – z jednej strony na tyle wcześnie, że do zmierzchu jest duuużo czasu, dużo można przejechać. Z drugiej jednak na tyle późno, by nie trzeba było wstawać w nocy, a tylko wczesnym rankiem. W domu owsianka z owocami, kawa pakowanie auta i w drogę. Zarówno ja, jak i Krzyś do Domku pod Orzechem zawitamy dopiero kolejnego dnia – ja jadąc rowerem, Krzyś samochodem towarzysząc uczestnikom w kilku punktach trasy – robiąc zdjęcia czy umożliwiając dolanie wody do bidonów. Na starcie nadaję przepak na pitstop w Jakuszycach – drugi przepak usytuowany jest w Domku pod Orzechem, więc po prostu zostawiłam go w domu. Dobieram tracker, za pomocą którego możnabędzie śledzić mnie na żywo, przygotowuję ostatecznie rower i o 7:30 ruszam w trasę.



Punkt pierwszy to single w Paśmie Rowerowym Olbrzymy – dla mnie dość wymagające, ale na początku trasy nie będące specjalną przeszkodą. W poprzednich edycjach single z tego pasma znajdowały się na końcówce i wówczas moooocno mnie demotywowały. Tym razem pokonałam je może nie najszybciej i nie najpłynniej, ale konsekwentnie.

Z singli wyskakuje się od razu na podjazd prowadzący na przełęcz karkonoską – pierwszą z kilku srogich wspinaczek, które czekają mnie w najbliższych godzinach. Po zmianie planu trasy i usunięciu z niej Dworaczków przełęcz karkonoska chyba wysuwa się na prowadzenie jeśli chodzi o poziom trudności podjazdu. Fragmentami prowadzę rower – nie z potrzeby, a raczej z rozsądku – mogłabym podjechać całość, ale w perspektywie mam jeszcze 340 km po górach, więc postanawiam się szaleć i w najbardziej stromych fragmentach prowadzę rower (poza tym momentem, gdy zza krzaka wychyla się obiektyw Rafała Kotylaka – wówczas jednak wsiadam i jadę, co by nie było wstydu na zdjęciach).

Na tym etapie trasy dużo osób w pobliżu jedzie, dużo idzie, jesteśmy jedną dużą wycieczką, która jednak zaczyna się zaraz rozciągać. Sporo osób zatrzymuje się na szczycie, czeka na swoich kompanów, ja z kolei puszczam się z górki – gładki asfalt, szeroka droga i niesamowite widoki towarzyszą mi podczas szaleńczej jazdy w dół (nieco mniej szaleńczej, niż jazda bohaterów „Schroniska które przetrwało” S. Gortycha). Niedługo później droga znowu zaczyna się wznosić – asfalty między wsiami wiodą pośród łąk, droga wije się lekko, mam nadzieję, że za każdym kolejnym zakrętem w końcu będzie z górki. Przed zjazdem do Rokytnic zatrzymuję się w przydrożnej knajpce, przed którą zauważam innych uczestników – muszę kupić wodę, bo powoli kończy mi się zawartość bidonów.



W Rokytnicach z ulgą mijam podjazd w stronę Dworaczków i tnę asfaltem w dół, by już po chwili musieć na nowo piąć się pod górkę. Po wyjątkowo stromej asfaltowej ściance dostrzegam znajomą sylwetkę – na poboczu piknikuje Krzyś. Rozłożony kocyk, dźwięk migawki aparatu, jakieś słodkości, butelki z wodą. Podjeżdżam, uzupełniam bidony, łapię głębszy oddech i ruszam dalej goniona informacją, że kawałek dalej z aparatem ustawił się także Paweł. I rzeczywiście – po chwili dostrzegam go na łące, macham i jadę dalej. Znowu pod górkę. I tak właściwie aż do Jakuszyc, gdzie usytuowany jest pierwszy pitstop.

Do Jakuszyc dojeżdżam wcześnie. Nie ma jeszcze 15, gdy wpadam na punkt i łapię za przepak, w którym mam wszystkie ubrania na noc. W tym momencie jednak świeci słońce, jest ciepło. Zmieniam więc tylko koszulkę, i biorę się za rozparcelowanie kolejnych sztuk odzieży po sakwach – bluza i termo lądują w gumkach sakwy na kierownicy, nogawki, rękawiczki, czapka i komin lecą do podsiodłówki, a okulary z jasnymi szkłami do kieszonki na plecach. Dopakowuję batoniki i żele, dolewam do bidonu wodę, łapię kilka kawałków pomarańczy i ruszam w dalszą drogę.



Najpierw zjazd, później podjazd – a jakże, jesteśmy w górach! Mijam źródełko, zaraz później widzę Krzysia, potwierdzam, że na razie czuję się jeszcze całkiem ok i jadę. Wyskakuję z lasu i przecinam najwyżej położoną w Cechach wieś Jizerkę. Z jednej strony czas się tam trochę zatrzymał – z drugiej widać napierającą współczesność. Na jednym z prostych, szybkich i krótkich asfaltowych zjazdów mijam GravOnowych filmowców, mimo takich przerywników droga wciąż pnie się w górę – w stronę Smedavy, do której jednak w tym momencie nie dojeżdżam. Trasa odbija, wznosi się jeszcze chwilę, by zaraz później chwilę zacząć opadać w stronę zbiornika Josefuv Dul – zwalniam tam na chwilę, nagrywam krajobraz, napawam się spokojem przed dalszą drogą. To jest ta chwila, w której zaczynam czuć, że ciągła wspinaczka rozdzielona stromymi zjazdami, na których trzeba skupić całą swoją uwagę to niekoniecznie jest coś, z czym dobrze daję sobie radę. Za zbiornikiem zaczyna się kolejny stromy podjazd – fragmentami prowadzę rower, na szczęście ścianka nie jest przesadnie długa.

Przede mną zjazd w stronę Liberca, a później jazda przedmieściami, opłotkami – przez jakieś osiedla, uliczki – jest piątkowe popołudnie, miasto jeszcze tętni życiem – mijają mnie auta, na horyzoncie majaczyć zaczyna ONA – iglica na Jested – wyznaczająca właściwie połowę trasy. Przed podjazdem na górę spotykam jeszcze Krzysia i smaruję bolące kolana. Nie jest to ból, który by mnie niepokoił, ale dokucza mi już mocno. Podjazd na szczyt nie należy do przyjemnych – jest długi, monotonny, szeroką asfaltową drogą na której mijają mnie rozpędzone samochody – na szczęście nie ma ich specjalnie dużo, ale w tym momencie każdy dźwięk zaczyna mnie już drażnić. Czasem z drogi roztacza się widok na leżący poniżej Liberec, dostrzegam też ścianę kamieniołomu za miastem (mam w głowie radar na koty i na dziury w ziemi) – każdorazowo będzie on ściągał mój wzrok.


Cały podjazd pokonuję na rowerze, a gdy dojeżdżam na szczyt moim oczom ukazuje się druga strona widoku – zdecydowanie piękniejsza, warta tego wjazdu, szczególnie w panujących warunkach – słońce chyli się ku zachodowi, światło robi się miękkie, ciepłe. Na górze czeka już na mnie Krzyś – pozuję mu do kilku zdjęć i przebieram się – zakładam dodatkowe warstwy na czekający mnie długi zjazd. Ostatni rzut oka na widok, zapalam lampki i lecę na dół. Okazuje się, że spora część tego zjazdu odbędzie się drogami gruntowymi, po szutrach, w lesie. Nie cieszy mnie to specjalnie, bo miałam nadzieję, że po forsownym podjeździe na zjeździe będę mogła chociaż trochę odpocząć – nic z tych rzeczy – trzeba skupić się na drodze, nierównościach, zakrętach.

Dojeżdżam do kolejnych zabudowań, zatrzymuję się, by podłączyć nawigację do powerbanka – w ten sposób ekran świeci cały czas – nie zmieniłam wygaszania w ustawieniach. Po chwili mijam trzech innych zawodników – panowie ściągają zbędne po zjeździe warstwy. Tej nocy będziemy się jeszcze kilkukrotnie mijać – oni mnie dogonią, wyprzedzą, a później znowu staną gdzieś na poboczu – a to jedzenie, a to zmiana odzieży, a to „tankowanie” wody w strumieniu – przy tej ostatniej okazji zawołają, że jeśli potrzebuję, to jest woda. Ja mam jednak jeszcze coś w bidonach, nocą piję mniej – pewnie za mało, więc powolutku pokulam się dalej. Droga znowu pnie się pod górę. Jest gładka, asfaltowa, wiedzie przez las – wokół cisza, ani śladu ludzi. Co jakiś czas zsiadam z roweru i prowadzę go kawałek – jest stromo, ciemno, kolana dają o sobie znać, a ja jestem po prostu zmęczona długimi podjazdami.


Stromizna się kończy, w ciemnościach mijam kolejny zbiornik wodny (o czym dowiem się dopiero z mapy po zakończeniu jazdy), zaczyna się długi zjazd. Zwiększam moc lampek, kilkukrotnie mam wrażenie, że jakieś zwierzę zaraz wyskoczy mi na drogę, a to tylko cień, jaki rzucają przydrożne zarośla – jestem zmęczona. Zaczyna się piękna szutrowa droga, wiedzie zboczem Oresznika i pokonuję ją wspólnie z Danielem, Rafałem i Henrykiem, z którymi tej nocy kilkukrotnie się mijałam – świadomość, że w pobliżu wciąż są inni zawodnicy jest pocieszająca, gdy zaczyna się mieć myśli, że jest się ostatnią w nocy osobą na trasie. Na niemal płaskich szutrach potrafię utrzymać im koło, tempo jest dla mnie komfortowe. Wjeżdżamy do Hejnic, mijamy zabudowania klasztoru. Do domu byłoby w lewo, a my skręcamy w prawo na Bily Potok, a później w górę, do Smedavy. Po drodze spotkamy jeszcze Krzysia. Chwila przerwy, wymieniam baterie w lampkach, jem coś, uzupełniam wodę w bidonach i powoli ruszam do góry. Chłopaki ruszają chwilę po mnie i wyprzedzają mnie po chwili – pod górę jadą zdecydowanie mocniej.

Zostaję w ciemnościach sama. Wzdłuż drogi huczy potok Witka – w szumie wody zaczynam słyszeć ludzkie głosy – Pierwszy raz przeżyłam to parę lat temu na BBT i wówczas mocno się przestraszyłam. Obecnie wiem już, że w pewnym momencie mój zmęczony mózg robi takie rzeczy. Czasem mam wrażenie, że powyżej i poniżej migają jakieś światła – to mogą być inni zawodnicy, droga bowiem pnie się w górę zygzakiem. Staram się jechać pod górę, ale czasem daję za wygraną i niektóre odcinki pokonuję pieszo. A później przeżywam największe rozczarowanie tegorocznego Gravmageddonu. Dojeżdżam do hotelu/schroniska na Smedavie, mam już nadzieję, ze będzie z górki, a trasa skręca na szutry i...pnie się dalej. Mija mnie dwóch kolejnych zawodników, a ja z mozołem wspinam się wokół Palicnika. Gdy zatrzymuję się na chwilę uderza mnie absolutna cisza – nie ma wiatru, nie ma odgłosów zwierząt i innych ludzi – jestem ja i mój oddech, a po chwili chrzęst szutru pod moimi kołami. Nic więcej.

Przede mną kolejny zjazd – tym razem w stronę granicy. Zwiększam moc lampek, by widzieć z daleka czekające mnie przeszkody i jadę. Radość ze zjazdu nie trwa przesadnie długo, gdyż trasa wiedzie w las – na single. Jest ciemno, w ciemności wyłania się ścieżka i skarpa otwierająca się po lewej stronie. Ktoś mnie tu dogania i to nie raz. Staram się przejeżdżać fragmenty, ale sporą część pokonuję jednak pieszo – za dnia możliwe, że ten odcinek pokonałabym dużo płynniej, bo nie było tam specjalnie trudnych technicznie fragmentów, ale po ciemku nagłe zmiany kierunków czy wyłaniające się zza zakrętów przeszkody stanowią problem. Niebo na wschodzie zaczyna powlekać się ciemnym różem, zbliża się dzień, co napawa mnie optymizmem – chwilowo nie pamiętam o alercie RCB, który dotarł poprzedniego dnia i ostrzegał przed nawałnicami z gradem.

Wyjeżdżam w końcu na asfaltową drogę leśną, znam ją, wiedzie do parkingu przed singlami na Zajęczniku. Na parkingu widzę Krzysia, macham mu tylko i krzyczę, że jadę od razu na single, że ma jechać do domu chociaż chwilę odpocząć. Single na Zajęczniku znam. Są łatwe. W ciemnościach trochę trudniejsze, ale nadal łatwe. Pokonuję je w coraz bardziej rozjaśniającym się półmroku. Wypadam na drogę powyżej Krobicy i jadę do domu. Skręcam, zgodnie ze śladem, w drogę, o której wiem, że jest, ale nigdy nią nie jechałam. I tu czeka mnie nieprzyjemna niespodzianka – droga z czarnego grubego szutru jest wyboista i wciąż pnie się pod górę o 2-3%. Jedzie mi się nią bardzo, bardzo źle. Wjeżdżam w Gierczynie, zaczynam podjazd pod dom. Gdy licznik zaczyna pokazywać 7-8% zsiadam – to moje maksimum na ten moment. Kilkaset metrów wprowadzam rower. Docieram do Domku pod Orzechem, gdzie usytuowano drugi pitstop i siadam na trawie. Jest 6:30, daję sobie w głowie około godziny na doprowadzenie się do porządku przed dalszą drogą.


Myję nogi i nakładam od nowa maść na kolana, przebieram koszulkę i spodenki, jem trochę makaronu z jeżynami, piję ciepłą gorzką herbatę. Siedzę. Chwilę przed wyznaczoną 7:30 Krzyś woła, że zaczyna padać. Zwlekam się więc do roweru i ruszam w drogę. Nogi trochę odpoczęły, ale pod Modrzewiową Drogę rower wpycham. Później długi zjazd, na którym mogę puścić hamulce, bo znam go doskonale, objazd Tłoczyny, nieprzyjemny zjazd do Antoniowa i podjazd pod Kozią Szyję – sporą część tej drogi wysypano jasnym szutrem i pisakiem, musiała być poprawiana całkiem niedawno, gdyż piach jeszcze nie spłynął. Cóż, wyrównanie nawierzchni niewiele mi pomogło – spore fragmenty i tak prowadziłam.


Deszcz zaczął przybierać na sile. Na szczycie założyłam kurtkę, dołączył do mnie kolega Maciej i ruszyliśmy w dół – sporą część trasy na tym etapie już znałam. Zjazdy robiłam więc pewnie, nie łapiąc przesadnie za hamulce. Na Rozdrożu Izerskim mijamy Krzysia i lecimy na Żelazny Mostek, a później na Sępią Górę, z której zjeżdżamy Modrzewiową Drogą – fragmentami wymieniono na niej nawierzchnię – świeżutki asfaltowy dywanik lśni w deszczu, zwiastuje, że może być śliski, ale droga jest prosta, więc znowu puszczam hamulce i lecę w dół. Później Świętojanski, most nad Kwisą, znowu Krzyś, ostatnie uzupełnienie bidonów, łyk coli i podjazd pod Stóg Izerski. Do pierwszego zakrętu podjeżdżam. A gdy już nie widać poniższej drogi – zsiadam i prowadzę rower.


Doganiamy kolejnych dwóch zawodników i spacerujemy dalej wspólnie. Czasem ktoś z nas wsiada na rower, podjeżdża kawałek, ale bez szaleństw. Zaczynają nas mijać podejrzanie świeży zawodnicy – to startujący w sobotę zawodnicy z dystansu short. Czyści, pełni sił jadą w górę. A my drepczemy, podjeżdżamy, metr po metrze posuwamy się w górę. Śmiejemy się z wieży widokowej, wchodzimy w mgłę, mijamy zjazd na katorgę, cieszymy się, że nie musimy tarabanić się na sam szczyt, pod schronisko. Jest mokro i zimno, wieje nieprzyjemny wiatr. A później jest już zjazd drogą telegraficzną na Drwale, następnie na około do Chatki Górzystów. Połowa naszej wycieczki postanawia zboczyć do schroniska na herbatę i posiłek, ja wraz z Maciejem jedziemy dalej. Orle, Samolot, Jakuszyce – wszędzie stoją głębokie kałuże zajmujące niemal całą drogę. W jednej z wiat turystycznych na przemokniętych zawodników czatuje z aparatem Paweł – na jego widok aż robi mi się zimno – ma krótkie spodnie! Jestem przemoknięta co do nitki, woda z głowy ścieka mi na kark. Garmin nie reaguje na dotyk mokrych rękawiczek, więc we mgle nie wiem nawet która jest godzina, widzę tylko fragment mapy z najbliższym odcinkiem trasy.

Z Jakuszyc to już coraz bliżej – nad Jagnięcy Potok, ku kapliczce Matki Boskiej Izerskiej, na Rozdroże pod Kopą. Później wpych pod Sine Skałki – tak i w normalnych warunkach trudno jest podjechać – tego dnia nie ma o tym mowy. W nieprzebytej mgle wszystko wygląda inaczej, za każdym wzniesieniem, za każdym zakrętem wyglądam Stanisława, ale to wciąż jeszcze nie ten podjazd, nie ten zakręt. W końcu jednak ukazuje się naszym oczko – nieprzebyte morze mgły rozpoczynające się na krawędzi urwiska. Nie ma tego dnia widoku, nie ma pleneru fotograficznego. Jest sypki żwir, płynące drogą potoki i pęd do mety. Ostrożnie bierzemy zdradliwe zakręty, wyjeżdżamy na drogę poniżej kopalni, jeszcze chwilę jest wyboista i pełna kałuż, ale przechodzi w końcu w piękny asfalt, którym można runąć w dół. Palce opieram asekuracyjnie na klamkach hamulca. Droga jest bardzo stroma. I niestety szybko się kończy, by przejść na chwilę w gładki szuter, a następnie... rozbłocone, rozmięknięte...single! Klnę na czym świat stoi – trzęsę się z zimna, ledwo jestem w stanie opanować rower. Single w ładną pogodę, w pierwszej części trasy, w dzień są fajne. Drugiego dnia, tuż przed metą, w ulewnym deszczu – nie. Toczę się zgodnie z ich przebiegiem, później nawigacja przez chwilę mi szaleje kierując mnie w krzaki, ale w końcu z Maciejem docieramy do drogi wiodącej ze Szklarskiej Poręby w górę wzdłuż torów. Zjeżdżamy nią do Szosy Czeskiej, później chwilę lasem – podjazd w tym miejscu był nieprzyjemny, ale zjazd regularnym strumieniem rwącym między kamieniami przypomina jazdę bez trzymanki. W końcu przemoknięci, zmarznięci i ubłoceni wpadamy na metę.


Ktoś zabiera mi rower, ktoś zakłada medal, jeszcze kto inny oddaje rower i ustawia na ściance do zdjęcia. Później jest już chata grillowa hotelu Bornit, Złota folia NRC, ciepła herbata i ciepły makaron. Trzęsę się i szczękam zębami. Tam, gdzie mnie postawiono – tam stoję. Cieknie ze mnie woda, Jem, piję i powolutku dochodzę do siebie. Zdejmuję buty i skarpetki (kiedyś były śmietankowo-białe), zakładam adidasy, Krzyś prowadzi mnie do auta – spakował już mój rower. Wciąż się trzęsę, folia szeleści, deszcz bębni o dach auta – jedziemy do domu, gdzie czekają na mnie mama i tata i gorąca kąpiel.


Trasa była o 10 km dłuższa i miała o blisko 1000 m w pionie więcej niż ubiegłoroczna. Pokonałam ją jednak w czasie o ponad godzinę lepszym. Na przerwach zeszło mi nieco ponad 3 godziny, co też jest naprawdę dobrym wynikiem na takiej trasie – w ruchu byłam ponad 30 godzin. Wiem już, ze zdecydowanie wolę krótsze podjazdy i zjazdy – szczególnie przy trasie tej długości. W kategorii zajęłam 5 miejsce, open byłam 93 na ponad 200 zawodników. Wiele osób nie ukończyło tych zmagań – sobotnia i niedzielna ulewa dały wielu zawodnikom w kość. Górskie strumienie występowały z brzegów, drogi zamieniały się w potoki, hamulce odmawiały posłuszeństwa.

Poza pogodą organizatorom udało się dograć wszystkie inne kwestie – było pięknie – trasa ze spektakularnymi widokami, atmosfera rodzinna, jak nigdzie indziej.

I u mnie, poza formą (która została w lesie) zagrało wszystko – sprzęt zdał egzamin – rower jest niezawodny, sprawdzone lampy i nawigacja doskonale się sprawdzają. Ubrania od Jelenew specjalnie kompletowane dla mnie na to właśnie wydarzenie spisały się świetnie. Komfortowo przestało mi być dopiero na ostatnim fragmencie trasy, ale to był moment, gdy już nic nie zapewniłoby mi komfortu, bo woda była już absolutnie wszędzie – jakby położyła się w Izerze, to mogłoby mi być cieplej, gdyż temperatura powietrza spadła do kilku st. C, co przy smagającym wietrze i ciągłych opadach deszczu nie ułatwiało sprawy.

I tradycyjnie – parę podziękowań:

Krzysiowi – za to, że mogę na niego liczyć w najbardziej zwariowanych pomysłach. Galerie Krzysia TU i TU

Mamie i tacie – za ogarnięcie mnie i kilkuset innych zawodników – od piątku do niedzieli.

Organizatorom – Mariuszowi i Łukaszowi z rodzinami – za fantastyczną imprezę, piękną trasę, organizacyjny majstersztyk.

Pawłowi – za przygotowanie roweru

Jelenew – za zaufanie i wsparcie.

12 komentarzy:

  1. Ekstra wydarzenie. Ja nigdy nie byłam na czymś takim,

    OdpowiedzUsuń
  2. Jako, że jestem starszą panią to czytałam ten wpis ze strachem w oczach. Jestem pełna podziwu dla Pani jak i całej imprezy. Gratuluję i pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Bożena Gnitecka13 sierpnia 2023 20:58

    Czesiu jestem pełna podziwu dla Twojej sprawności. Gratulacje❤️

    OdpowiedzUsuń
  4. Bez wątpienia była to bardzo wyczerpująca trasa.

    OdpowiedzUsuń
  5. Widać, że Gravmageddon to naprawdę ekstremalne wyzwanie. Gratulacje za pokonanie tak trudnego dystansu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tym roku dodatkowo pogoda utrudniła tę, i tak trudną, imprezę ;) Dziękuję!

      Usuń
  6. Świetna relacja. Prawdziwy dowód na to, że rower to nie tylko rekreacja, ale też wyzwanie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystko zależy od dystansu i wybranej trasy :)

      Usuń
  7. Bardzo dobry opis, a jakość tekstu ma dla mnie znaczenie. Gratuluję. A sama jazda… dla mnie to szaleństwo, ale takie pozytywne. Zmierzyć się z bardzo trudnym zadaniem i dać radę! Dałaś radę. Gratuluję po raz drugi.
    Krzysztof Gdula

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Krzysztofie - i za uwagę o tekście (spod Twoich palców ma ona szczególne znaczenie, bo wiem, jak potrafisz pisać), i za gratulacje :)

      Usuń