wtorek, 28 maja 2019

Nocna podróż do Domku pod Orzechem


Co to jest 140 km na rowerze dla ultramaratonki? No nic, niedzielny rodzinny spacerek. A samotne 140 km wietrzną majową nocą na bocznych drogach Dolnego Śląska? To jedno z najbardziej oczyszczających doświadczeń mojego życia. I najbardziej wymagających – jak się okazało.
Przed Pięknym Zachodem, na którym czeka mnie ponad 500 km jazdy niemal non stop postanowiłam sprawdzić sprzęt – nowe lampy, powerbanki, GPS w telefonie, ułożenie tego wszystkiego na nowym rowerze. Wzięłam wolne w połowie tygodnia, który zapowiadał się cieplejszy niż pierwsza połowa maja i z napięciem obserwowałam prognozy pogody, które z dnia na dzień robiły się coraz gorsze. Przed samym wyjazdem miałam duże wątpliwości, czy porywać się na to wyzwanie. Niemniej jednak rower przygotowałam, naładowałam wszystkie baterie i poszłam do pracy. Po 18 byłam w domu z jeszcze większymi wątpliwościami. Według prognoz istniała szansa na suchy przejazd trasy.


Przed 19 nad Wrocławiem rozpętała się burza – jak szybko przyszła, tak szybko minęła. Chwilę po 20 siedziałam już na rowerze dopingowana przez Krzysia, któremu trochę żal ponoć był, że nie jedzie ze mną.
Drogi w mieście schły szybko, kałuż nie było wiele, temperatura zachęcała do jazdy – w końcu było przyjemnie! Słońca widać nie było, ale chmury na zachodzie zabarwione były na czerwono. Wydostałam się z Wrocławia i ruszyłam przed siebie. Z początku mijało mnie jeszcze sporo aut, ale im dalej od miasta, tym mniej samochodów na drogach. Ale i drogi miejscami pozostawiały sporo do życzenia – jadąc ta trasa w ciągu dnia widziałam więcej i lepiej – tym razem na wyboistych odcinkach musiałam znacznie zwalniać, by nie zostawić koła w jakiejś wyrwie. Przez od wyjazdu robi się niemal całkiem ciemno, niskie chmury w oddali rozświetlają błyskawice. Zaczyna kropić. Zatrzymuję się na przystanku w jednej z mijanych wsi i podłączam wszystkie kable, włączam dodatkowe lampy, jem i ruszam dalej. W trasie towarzyszą mi batony BA!rdzo Bakallandu - okazują się strzałem w 10 na tę okazję - czekolada oraz bakalie, to doskonały wybór. Zrywa się wiatr, wzmaga deszcz. I z lewej, i z prawej mam burzę, ale w żadną nie wjeżdżam.

Momentami widzę tylko ścianę deszczu rozświetlana moimi lampami. Czasem ich światło odbija się w ślepiach zwierząt przycupniętych na poboczach – widzę zające, koty, jeże, myszy i całe zatrzęsienie żab, które rechoczą głośno w każdym mijanym zbiorniku wodnym. Po pierwszej fali ulewy jestem już przemoczona – spodnie, buty – do których woda wpływa od góry, kark, głowa. Przemaka także softshell – jak się okazuje – nie całkiem. W połowie trasy wyciągnę z jego kieszonki suche rękawiczki. Momentami zwalniam bardzo – droga pozostawia wiele do życzenia na pewnych odcinkach, a w czasie deszczu nie bardzo widać, co kryje się pod wodą. Wiatr wieje z boku lub przodu, czasem widzę błyski – ale nie jestem już pewna, czy to wyładowania atmosferyczne, czy rozbłyski kropel deszczu na moich lampach. Zatrzymuję się na trasie czterokrotnie. Drugi raz – już za Jaworem,w którym miało nie padać o 23. Padało. Na punkcie wypoczynkowym na ścieżce rowerowej do Myśliborza zakładam suche rękawiczki. I zaczynam się bać – w oddali słychać strzały. Jestem wprawdzie dobrze oświetlona, ale atawistyczny, pierwotny lęk pozostaje. Kolejny raz staję n a przystanku autobusowym w Myślinowie. Niesamowicie malowniczy za dnia odcinek drogi w nocy przyprawia o ciarki – lampy przy drodze nie świecą, jedyne punkty światła, to niewielkie ogrodowe lampki przy domach i zielone diody w skrzynkach energetycznych. Droga wiedzie wąwozem między wzniesieniami, pnie się w górę, jest dobrej jakości, ale przytłacza ciszą czająca się pod miarowym szumem deszczu – nawet psy nie szczekają w tej ulewie.

Po chwili wyjeżdżam na główną drogę łączącą Jawor ze Świerzawą. Asfalt miejscami jest złej jakości. Zjeżdżam wolniej niż podjeżdżam, palce zaciskam na klamkach hamulca, szukając pewnego chwytu mokrymi dłońmi. Postanawiam, że na pierwszej napotkanej stacji benzynowej robię przerwę. I mam świadomość, że najprawdopodobniej będzie to dopiero w Jeleniej Górze. Najdłuższy podjazd trasy – Łysa Góra i długi zjazd do Dziwiszowa z widokiem na rozświetlona poniżej Jelenią. Na Shellu baton i herbata, którą poparzyłam podniebienie, ale piłam ją wolniej, niż chciałam, bo trzęsę się z zimna tak, że ledwie utrzymuje kubeczek. Jedna z przednich lamp gaśnie – mam nadzieję, ze to tylko koniec prądu, a nie woda. Wymieniam więc baterie w drugiej i ruszam – przede mną ostatnie 30 km – droga którą dobrze znam. Deszcz towarzyszy mi nieprzerwanie, ale ten odcinek jest bardzo dobrej jakości, tylko ostatnie 5 km jest dziurawe – Przecznica-Gierczyn. Najpierw jednak Stara, Nowa, Mała Kamienica, Kwieciszowice, Prochowa, podjazd pod kopalnię w Rębiszowie... I mgła. Wystraszyłam się, że przegapię swój skręt w lewo i w efekcie skręciłam dużo za wcześnie. Niemal od razu się zorientowałam i ruszyłam dalej w dół do skrzyżowania. Przecznica, dziury, skręt i podjazd do domu. I znowu mgła – nie widać żadnych świateł, a półtorakilometrowy podjazd zdaje się nie kończyć. I gdy już, zupełnie irracjonalnie, zaczynam się zastanawiać, czy to na pewno TA droga, widzę światło przed Domkiem Pod Orzechem. Zatrzymuję się, robię zdjęcie i wdrapuję się pieszo do domu. Gringo budzi się z wrzaskiem, mama przygotowuje goraca herbatę, dochodzę do siebie w ciepłej kąpieli. 7 godzin to bardzo dużo, jak na moja obecną formę. 6 godzin w ciemnościach deszczu i wietrze. Jest po 4 rano, gdy w końcu przytulam głowę do poduszki i zasypiam. W tym czasie z mojej kurtki kapie woda, która zrobi niemałą kałużę na podłodze. Z włosów wypłukałam piach, który na dnie wanny tworzy wyraźną smugę, ubrania ubłocone mam także od środka...
Tyle widziałam z asfaltu przy domu... 


Rano budzę się z Mimim grzejącym mi kolana, wypijam kawę patrząc w mgłę za oknem. Czuję się jak po dobrej imprezie - mam ciężką głowę, świat widzę, jak przez bańkę i nogi mnie bolą. Biorę się jednak w garść i jadę załatwić urzędowe sprawy z Mamą. Później kolejna kawa, ciasto, trochę dalszego dogorywania w łóżku i w fotelu, obiad i powrotna podróż do Wrocławia - tę odbyłam pociągiem. 
Lampy działają, GPS też. Głowa dała radę w pełnej samotności, w wietrze i deszczu, da więc też radę za półtora tygodnia - trzymajcie kciuki! 500 km przede mną! 

16 komentarzy:

  1. Co tu dużo mówić...podziwiam. Kobieto, jesteś szalona! I pozytywnie zakręcona:D
    pozdrawiam serdecznie znad filiżanki kawy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każdy z nas ma jakieś swoje szaleństwo :) Pozdrawiam cieplutko!

      Usuń
  2. Twój nick Chuda wskazuje na mikre ciało, ale duch wielki, tak samo odwaga:-)
    Myślę, że mama pełna niepokoju czekała na Twój przyjazd, jak to zawsze mama; pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielką mam przede wszystkim wiarę we własne możliwości - dzięki mamusia między innymi :) Miałam też zapewnienie, że w razie czego mam dzwonić - nawet w środku nocy wsiądzie w auto i zbierze mnie z trasy - jak to mama <3
      Pozdrowionka!

      Usuń
  3. O rany, słowa podziwu to za mało, aby wyrazić uznanie dla takiej przygody. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przygoda niesamowita - pierwszy raz wybrałam się samotnie w taką trasę nocą.

      Usuń
  4. Szaleństwo! Tyle kilometrów i jeszcze po nocy! A jak reagowali kierowcy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kierowców...nie było! Po 21 minęło mnie może z 15 samochodów! :D

      Usuń
  5. Do odważnych świat należy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie tak! W tej maksymie jest wiele racji :)

      Usuń
  6. Za dnia mało kto taką trasę robi (może nie pod względem dystansu, ale taki przeskok z wielkiego miasta do mniejszej wioski różnie uczęszczanymi drogami), a co dopiero nocą. Z jednej strony walka z samym sobą, z drugiej przygody ze zwierzakami, które nocą są aktywne, a do tego taka pogoda i noc (a jak wiadomo - wypada mieć ograniczone zaufanie do kierowców). Ale ponoć w życiu chodzi o wyzwania - super przygoda!

    OdpowiedzUsuń
  7. Szalona! ;D Pozytywnie! Barwo dla Ciebie :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Co to jest 140 km rowerem? Jak dla mnie akurat na kilkudniową wielką wyprawę.
    Czesiu, gratuluję odwagi i wytrwałości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Krzysztofie - dla mnie, teoretycznie, taki dystans to pestka. W praktyce - jak się okazało - różnie to bywa :D

      Usuń
  9. Jak Ty napisałaś? "Czuję się jak po dobrej imprezie - mam ciężką głowę..."
    A ja najbardziej wspominam imprezy, z których niewiele pamiętam...

    OdpowiedzUsuń