Mam niezły poślizg. Planuję już wyjazd na Wrocławskie Targi Książki, a post o mojej wizycie w Katowicach leży i płacze. Coś ostatnio w niedoczasie blogowym żyję.
Ale już się poprawiam.
Ale już się poprawiam.
W swojej
czytelniczej karierze sięgałam po wiele książek, przy czym w powieściach obyczajowych
zwracam uwagę na postaci osób w moim wieku.
Z tego też powodu powieści Anny Król- Bocheńskiej idealnie trafiają w mój gust czytelniczy.
Otwierasz oczy, gdy jest jeszcze ciemno. Niebo powoli się przebarwia, ale tak naprawdę do końca nie wiesz, czy czeka Cię spektakularna feeria barw o wschodzie słońca, czy ledwo różowiejący paseczek albo mleczna mgła.
Jedyne, co jest pewne, to kawa.
Pierwszy sierpniowy weekend już tradycyjnie spędziłam w górach – przejeżdżając rowerem kilkaset kilometrów izerskich i karkonoskich dróg i ścieżek w ramach Gravmageddonu. W Domku pod Orzechem pojawiłam się już z końcem lipca – trochę pojeździłam, sporo się obijałam, zaliczyłam targowisko w Mirsku czy kąpiel w nieczynnej kopalni bazaltu. Obserwowałam wzmożone przygotowania do przyjęcia kilkuset zawodników na gierczyńskim pitstopie przy Domku pod Orzechem. Trochę pomagałam, trochę się obijałam, szykowałam rower i wszystkie niezbędne elementy do startu w piątkowy poranek.
W czwartek wraz z mamą i Krzysiem oraz w towarzystwie nieodłącznej nieoficjalnej maskotki GravOnu, czylipapugi Wołka ruszyliśmy do Szklarskiej Poręby, by odebrać mój pakiet startowy i wysłuchać odprawy technicznej na tarasie hotelu Bornit. Parę powitań, trochę towarzyskich pogawędek, kilka istotnych informacji technicznych, wymiana myśli na temat zapowiadanych warunków pogodowych i powrót do domu, by złapać jeszcze parę godzin snu, przed pobudką o 4:30.
W nocy budzi mnie zapowiadana ulewa bębniąca w blaszany dach domu, słychać też grzmoty. Przewracam się na drugi bok, wzdycham i staram się jeszcze zasnąć. Gdy dzwoni budzik – nadal pada. Że średnią motywacją jem śniadanie, ubieram się. Mam możliwość zmiany terminu startu na sobotę (organizator Mariusz dał ją wszystkim uczestnikom ze względu na bardzo złe warunki pogodowe zapowiadane na piątek), ale wiem, że w moim przypadku to nie ma większego sensu, bo jestem gotowa i nastawiona na piątkowy start. Gdy zbieramy się do pakowania auta deszcz ustaje. I nie pada także na starcie. Kilku zawodników już zgłosiło chęć zmiany terminu, inni dopiero to zrobią, niektórzy zdecydują się na zmianę dystansu na krótszy – ostatecznie w piątek wystartuje o kilkadziesiąt osób mniej niż początkowo było na listach startowych.
Ostatnie przygotowania, jakieś żarty, buziak od Krzysia przed startem i jadę. Nie pada. Trasa wiedzie początkowo do Jakuszyc znaną mi drogą przez Huty. Trochę szkoda było mi podjazdu po singlach, który nie należy do trudnych, a stanowił ciekawe urozmaicenie już na chwilę po starcie. W Jakuszycach na łące dostrzegam fotografa Pawła – jednego z czterech zapewnionych przez organizatora. Trasa wiedzie w stronę Kopalni Stanisław, ale w tym roku mijamy ją niejako bokiem nie mając widoku na dziurę – a szkoda, bo to jeden z najbardziej spektakularnych, w mojej ocenie, widoków w okolicy (wprawdzie w piątek pewnie widać byłoby niewiele – przez mgłę). Stamtąd kierujemy się w dół – i tutaj po raz drugi mijamy wjazd na single, które całkiem lubię – zjazd spod Wysokiego Kamienia singlami wydaje mi się spokojniejszy niż szaleńcza jazda w dół – szczególnie po mokrym. Single zresztą staną się jednym z szeroko dyskutowanych elementów trasy, ale o tym będzie później...
Wypadam na Zakręt Śmierci, chwilę jadę asfaltem, przy zjeździe z którego stoi z aparatem Krzyś. Macham mu i lecę w dół – w stronę Piechowic, Michałowic, a później Przesieki i Przełęczy Karkonoskiej. Tutaj z ulgą przyjmuję rezygnację z singli – te bowiem nastręczały mi sporo trudności. Po drodze, na jednym z podjazdów zdejmuję wiatrówkę. Jest wilgotno, ale to raczej kwestia wjechania w chmury niż regularne opady deszczu. Podjazd pod przełęcz udaje mi się zrobić bez przerw i zsiadania z roweru, mam poczucie, że uczciwie przetrenowana zima procentuje. Mijam licznych zawodników, którzy spacerują pod górę. I doskonale ich rozumiem. Na szczycie ubieram się z powrotem – jest chłodno, mglisto, wieje. Podczas zjazdu do Szpindlerowego Młyna zaczyna padać. Asfalt jest mokry, jadę dość asekuracyjnie, nie ufam takim drogom. Zaczynam mijać się z Michałem i Łukaszem, z którymi będę tasować się przez dłuższy odcinek, niektóre fragmenty trasy pokonamy wspólnie ucinając sobie pogawędki, żartując, narzekając na psującą się pogodę i mordercze podjazdy. Na jednym z bardzo szybkich zjazdów – pokrytych drobnym gładkim żwirem, szerokich i stromych zatrzymuje nas na chwilę interwencja czeskich służb ratowniczych – jeden ze startujących wypadł z drogi, helikopterem zostaje zabrany do szpitala. Tym bardziej uświadamiam sobie w tamtym momencie, że jestem w górach, a one uczą pokory i wymagają jej.
Kawałek dalej spotykamy znów Krzysia – robi zdjęcia na szczycie niefajnego trawiastego podjazdu. Krótkiego, ale stromego – na mokrej trawie podjeżdża się trudno. Mój mąż pomiędzy jednym zdjęciem, a drugim informuje jeszcze, że za chwilę usytuowany jest mały punkt wrocławskiego Bikestage'a dając możliwość uzupełnienia płynów. Docieram na miejsce, zatrzymuję się na chwilę, uzupełniam bidony i ruszam dalej. Krzyś zostaje chwilę dłużej – użycza komuś pompki, robi zdjęcia, żartuje z zawodnikami. Przede mną natomiast podjazd na Dvoraczki. Z zeszłego roku pamiętam kilkukilometrową asfaltową wspinaczkę. Wiem, że trasa Gravmageddonu wiedzie inną drogą, nie znam jej, niemniej – podejrzewam, że może być ciężko. Gdy trafiam na zjazd jestem trochę zaskoczona, a trochę...boję się tego, co mnie czeka, bo skoro jest w dół, to będzie i pod górę. Okazuje się jednak, że dopiero sama końcówka po szutrze, a później betonowych płytach i polbruku jest straszliwa – tam zsiadam z roweru i podprowadzam go na górę. Widoków brak – wszędzie tylko mgła. Przy mnie dwóch zawodników podjeżdża najsztywniejszy kawałek – czyli się da. Ja nie mam jednak zamiaru nawet próbować zjazdu – sprowadzam rower kilkaset metrów w dół – jest mokro, ślisko, nie chciałabym zakończyć imprezy z powodu głupiego błędu na takim zjeździe.
Później zjazd, podjazd, Rokytnice i...ulewa. W przeciągu chwili byłam przemoknięta do suchej nitki, a w butach zaczynało chlupać. Mijałam zawodników pochowanych pod drzewami czy daszkami przydrożnych domów, ale mi niewiele by to już dało – poza wychłodzeniem. Parłam więc konsekwentnie przed siebie. Garmin z dotykowym ekranem zaczął mi wariować od uderzeń dużych kropli, zablokowałam go więc na mapie – mokrymi palcami i tak za wiele bym nie zdziałała. W lesie drodze do punktu w Jakuszycach pożyczyłam swoją pompkę Marcinowi i Łukaszowi. Dopingowana głośno przez Asię, która była na naleśnikach dotarłam do pierwszego pitstopu. Z przepaku wyjęłam zapas jedzenia na kolejny odcinek, dotankowałam wodę. Przy zbiorniku z gorącą wodą uwijał się Bartek startujący w sobotę na krótkim dystansie – wyręczał zawodników w robieniu kawy czy herbaty. Wielu zawodników decydowało się tam na dłuższą przerwę, zjedzenie czegoś, próbę przeczekania deszczu. Przez chwilę rozważałam doubieranie się – miałam w podsiodłówce nogawki, czapkę, komin i bluzę. Wciąż jednak lało i uznałam, że byłoby to bez sensu. Odebrałam swoją pompkę od chłopaków, którzy akurat nadjechali i ruszyłam do Izerki.
Przejeżdżam przez opłotki Liberca – w zeszłym roku były miejsca, z których widać było iglice na Jested. W tym – skrywa się w gęstej mgle. Niemal przed początkiem wspinaczki spotykam Krzysia – stoi na poboczu z aparatem. Zatrzymuję się przy nim na dłuższą chwilę. Smaruję kolana maścią, jem, piję, przygotowuję się psychicznie. Dogania mnie Marcin i Łukasz, wspólnie podjeżdżamy Jested – rozmawiamy chwilę, wymieniamy się założeniami na przejazd – ich są zdecydowanie ambitniejsze niż moje. Na sam szczyt wjeżdżają szybciej niż ja, gdy docieram na samą górę pytają jeszcze, czy jadę z nimi – wiem, że będę jechać dużo wolniej niż oni o czym uczciwie informuję. Szczyt góry jest tego dnia we mgle – nie widać nic, wieje, jest paskudnie, czym prędzej więc zawracam i ruszam w dół. Podobnie jak rok temu – nie zjeżdżamy asfaltem, a szutrem w lesie. Jest już ciemno, wciąż mglisto, trzeba bardzo uważać. Dołącza do mnie Fabian, którego mijałam podczas podjazdu na górę. Pokonujemy ten fragment razem – na spokojnie dość niespiesznie, dodając sobie animuszu rozmową i żartami. W jednej z mijanych miejscowości znów spotykamy Marcina i Łukasza, Fabian potrzebuje dłuższej przerwy, ja ruszam swoim tempem. Przez chwilę jeszcze udaje mi się utrzymać z chłopakami, ale pamiętam podjazdy, jakie mają się zaraz zacząć – kolana protestują i zsiadam z roweru decydując się na spacer. Nauczona doświadczeniem poprzednich lat wiem, że w moim przypadku lepszym rozwiązaniem jest w takich momentach po prostu konsekwentnie iść, zamiast szarpać się z próbą jazdy. Jest mi źle, chce mi się bardzo spać. Ciemny, mglisty dzień dał mi pod tym kątem mocno do wiwatu.
A później wjeżdżam na szutrową autostradę w stronę Hejnic i z zaskoczeniem odkrywam, że ona wcale nie jest tak z górki, jak to zapamiętałam z zeszłego roku, gdy pokonywałam ten odcinek w towarzystwie trzech innych zawodników. W którymś momencie słyszę ponadto dziwny trzask i tuż za mną na ścieżkę spada spora gałąź. Klnę na głos i przyspieszam. Wiem, że Bilym Potoku będzie czekał Krzyś – zawsze to pretekst do krótkiej przerwy przed czekającą mnie żmudną wspinaczką. Po raz kolejny smaruję kolana, zmieniam baterie w lampkach i ruszam. Droga wije się zakosami, jest ciemno choć oko wykol, słychać tylko szum strumienia, w którym jednak – przeciwnie niż rok temu – nie słyszę rozmów. Staram się pamiętać o jedzeniu i piciu, ale nocą jest to dla mnie zwykle trudniejsze.
Po raz drugi docieram do Smedavy, ruszam w stronę Nowego Mesta. Jeszcze trochę pod górę, trochę niemal po płaskim, a później w dół. Pilnuję śladu, ale i tak przegapiam wjazd na single i muszę wrócić się kilkadziesiąt metrów. Robi się powoli jasno. Nie gaszę lapm, bo na singlach szarówko to jednak za mało, szczególnie, że tych konkretnych singli bardzo nie lubię. Może dlatego, ze są na 250 kilometrze trasy? Być może, gdybym miała je objeżdżone to budziłyby we mnie inne emocje, a tak – nie, nie lubię! Gdy w końcu docieram do parkingu na Zajęczniku odczuwam ulgę. Bo single na Zajęczniku lubię bardzo. Nawet na 250 kilometrze trasy o świecie, po dobie spędzonej już na rowerze. Sprawiają mi one sporo frajdy, pokonuję je więc dość płynnie. Wypadam na asfalt w Krobicy, lecę na Kamień i czarną drogą do Gierczyna. Na kilometr do Domku pod Orzechem, gdzie mieści się pit stop zsiadam z roweru. Nie jestem w stanie podjechać. Prowadzę rower, droga przez to jest jeszcze dłuższa niż zwykle. Gdy jednak docieram na miejsce, zostawiam wehikuł na trawie i idę się przebrać odczuwam ulgę. Zostało mi 63 km po moich terenach, po zjazdach, które znam doskonale, na których niejednokrotnie znam każdy kamień i dziurę. Mam niezły czas, mieszczę się w swoich założeniach, nawet uwzględniając godzinny postój w domu. Potrzebuję go, by złapać oddech. W czasie gdy ja siedzę i odpoczywam kilku zawodników dociera do pitstopu i z niego wyrusza. Nie martwi mnie to jednak specjalnie. To już ten moment, gdy jechać trzeba swoje.
Po godzinie ruszam dalej. Najpierw do góry – kolana trochę odpoczęły, więc jadę. Do momentu, gdy widać mnie jeszcze spod domu. Później robi się już za stromo, więc idę. A później w dół Modrzewiową Drogą – bez hamowania, bo wiem jak tam zjeżdżać. I z Ostrego Zakręu na Dwa Mostki. I ze skrzyżowania przed Wolframowym Źródłem. A później pod górę na Kozią Szyję – trochę pieszo, trochę rowerem. Robi się ciepło, ale nie zdejmuję nogawek, a jedynie kamizelkę i komin. I w dół, i w górę na Rozdroże Izerskie, później na Płokowy Mostek i starym asfaltem na Leśny Wodospad. I znowu – pełnym pędem, wszak znam tę drogę, te dziury i zakręty. Wiem nawet, od którego momentu można spodziewać się turystów. Stamtąd do Świeradowa i w górę, do Wiaty na Drwalach. Dwie godziny naprzemiennej jazdy i marszu w górę. Temperatura rośnie, pojawia się coraz więcej pieszych i rowerzystów na elektrykach. Później w dół do Chatki Górzystów – tutaj już ostrożnie, bo...tłok! Ludzie, psy, elektryki. Pod Chatką tłok taki, jakby rosło tam jakieś nowe miasteczko. Wypijam ostatnią puszkę coli i jadę. To przecież już końcóweczka. Jeszcze Orle, Samolot, Jakuszyce i...meta?
No nie do końca... Gdy człowiek już widzi oczyma wyobraźni metę, już czuje tę ulgę to ślad odbija w lewo od drogi na Huty. I każe skręcić pod górkę. Ale pod JAKĄ górkę! Po ujebach, po kamlotach, po czymś takim, że aż się smutno człowiekowi robi. W końcu jednak wyskakuje na asfalt z Zakrętu Śmierci w stronę centrum Szklarskiej, leci – jeden zakręt, drugi, wiadukt, kolejne dwa zakręty i...korek na skrzyżowaniu. A później przez centrum, uważając na turystów, na auta, na całe to turystyczne zamieszanie w centrum turystycznej miejscowości. I w końcu jest i ona – 300metrowa ścianka ku mecie. Jeśli odpowiednio wcześnie się nie zatrzymasz, by zsiąść z roweru, to później już tego nie zrobisz – za stromo. Więc jadę, przepycham do góry, podjeżdżam. Wpadam na metę po 33h. Zmęczona, ujechana, ale szczęśliwa. I jak się okazuje – pierwsza wśród pań i jedyna na MTB, która ukończy ten dystans w tym roku. Chwilę zajmuje mi dojście do siebie, parę słów do kamery, jakieś żarty, chwila na oddech. Rozplątuję włosy, poprawiam grzywkę, odbieram nagrodę, gratulacje.
Jeśli jednak ktokolwiek przypuszczał, że to dla mnie koniec tego maratonu, to...był w błędzie. Wracamy z Krzysiem do Domku pod Orzechem, gdzie na łące w najlepsze trwa piknik. Witam się z zawodnikami, którzy odpoczywają na kocach, jedzą, uzupełniają bidony. Akurat nadjeżdża Asia, która dopingowała mnie dzień wcześniej. Zostaję chwilę przy namiocie, zanim pójdę się nareszcie wykąpać. A po kąpieli wracam na dół. Jakiś czas towarzyszy mi jeszcze Krzyś z Wołkiem, wkrótce jednak znika w domu. W pewnym momencie spać idzie też mama, robi się spokojniej, zawodnicy dojeżdżają z coraz mniejszą częstotliwością, na trasie jest ich jeszcze kilkudziesięciu, głównie z dystansu LONG startujących w sobotę. Kilkoro zawodników decyduje się na nocleg w Domku, niektórzy łapią paręnaście minut snu na leżakach pod namiotem. Około drugiej w nocy na dół schodzi mama, a ja idę na parę godzin spać. O poranku schodzę jej jeszcze pomóc, niedługo potem dołącza Krzyś z aparatem. Witamy i żegnamy kolejnych zawodników. Częstujemy zupą, kanapkami, pasztecikami, ciastkami, proponujemy kawę i herbatę. Nikt nie wyjeżdża od nas głodny. Około 11 opuszcza nas ostatni zawodnik na trasie – wyrusza w stronę mety, a my możemy...usiąść do porządkowania zdjęć, które zrobił Krzyś.
Poniżej znajdziecie linki do jego galerii:
Co roku Gravmageddon funduje nam skrajne warunki pogodowe. Były już nocne ulewy, były niemożliwe upały, były burze. W tym roku była całodzienna mgła i silne opady deszczu. Aż strach się bać, co nadejdzie w przyszłym roku.