środa, 30 lipca 2014

Na owadziej łące

Izerskie łąki należą do najbogatszych w Polsce pod względem ilości gatunków owadów. Czego tu nie ma.... pełzają, skaczą, fruwają. Są tak maleńkie, że nie złapał ich mój aparat i tak wielkie, że odsuwam się od nich z lękiem.Niektóre swoja urodą przyciągają wzrok, inne są odrażająco brzydkie. Dla niektórych jestem ostatnim posiłkiem w życiu...
Wybrałam się na maliny i jeżyny "za górę". Znalazłam się na zachwaszczonej łące: pokrzywy, osty, wrotycze, dzwonki, trawy wyższe ode mnie, jeżyniska i maliniaki. Nie wiedziałam, czy zbierać owoce, czy podziwiać ten owadzi świat. 
Oceńcie sami...






poniedziałek, 28 lipca 2014

Arbuz z widokiem na Śnieżnik- XI Klasyk Kłodzki

Świt nad Zieleńcem zaskoczył bezchmurnym niebem. Było to niemałe zaskoczenie, bo poprzednie dni nie nastrajały optymistycznie- mgły i deszcz ciągnące się przez całe Sudety zwiastowały kolejny deszczowy maraton.
Ponieważ nocujemy w Chacie Zielenieckiej, możemy przygotować prawdziwe „śniadanie mistrzów”. Wstaję o szóstej, by dokładnie na 6.30 gotowe były jajka na bekonie i kawa. W przytulnej jadalni niespiesznie pijemy kawę i pałaszujemy śniadanie. Jest gwarno i wesoło- wszak jest nas tu ośmioro maratończyków. Pierwsi od stołu odrywają się Giganci i Chuda, która ma zamiar sfotografować starty.
Z Gui mamy trochę więcej czasu. Przygotowujemy się powoli i podchodzimy na parking. Teraz jest tu mnóstwo znajomych, więc czas do startu mia szybko. Pierwsza rusza Chuda, 4 minuty później ja, a Gui, która wybrała dystans 65 km dopiero po 9.00.
-Przyjedź do Karpacza.- słyszę obok siebie i dostaję ulotkę
.- Nie wiem, czy dam radę, bo to początek roku szkolnego, będzie ciężko się wyrwać.
-Oj, szkoła się bez ciebie nie zwali. Przyjedź.
-Może... i wtedy pojadę Giga.
-Giga? I co trzy razy podjedziesz?
-Podjadę, jak nie będę musiała ciągnąć się przez Karpacz, to pojadę.
-Nie będziesz musiała. Przyjedź, wystartuję cię w pierwszej grupie.
No i chyba trzeba zapisać się na Liczyrzepę... potem wsiąść w samochód i znów jechać przed siebie...

Ruszam. Najpierw 10 km szybki zjazd ( dobrze o tym pamiętać za 100 km ). Jadę przecudna doliną, mijam Lasówkę, a potem Mostowice. Podziwiam kolejne maleńkie wiejskie kościółki, już rok temu zachwyciły mnie barokowe i neogotyckie wieże.
A potem już wjazd w Góry Orlickie. W niewielkich przysiółkach i wioskach panuje iście sielankowy nastój, który udziela się także i mnie. Z radością obserwuję beztroskie dzieci skaczące na trampolinie lub taplające się w basenie. Prawie odczuwam ich radość. Pogoda cudowna, jest coraz cieplej, wiatru brak. Pejzaże zachwycają. Najpiękniejszy jest ten powyżej Ricky. Rok temu miałam tu dylemat: podziwiać widoki, czy patrzeć na dziurawą drogę. Tym razem mogę bezkarnie wpatrywać się w góry- wyrwy w asfalcie zostały zalane, może nie jest o idealne rozwiązanie, ale wystarczające, by spokojnie jechać w dół. Co jakiś czas mijamy się z innymi uczestnikami maratonu, czasem ktoś krzyknie życzenia imieninowe, co wprawia mnie w radosny nastrój.
Kolejny podjazd i... osiągnęłam cel na dziś- widzę przed sobą Chudą. Do punktu żywieniowego dojeżdżamy już razem. Zatrzymujemy się, aby uzupełnić zapas wody i zjeść kawałek arbuza. Śmiejemy się, że wjechałyśmy tylko po to, aby delektować się arbuzem i nim się spostrzegamy mamy bidony napełnione wodą, a w dłoniach dzierżymy solidne kawałki soczystego owocu- tak działają ludzie na punkcie- nim zdążysz pomyśleć, ze czegoś potrzebujesz- już to masz :) Chwilę jeszcze się przekomarzamy i ruszamy. Przed nami, można powiedzieć ekspresowy zjazd do Mostowic. Tu co poniektórzy osiągają zawrotne prędkości, ja ze swoją wagą rozpędzam się „tylko” do 60 km/h. Mimo kilku podjazdów, średnia prędkość nie spada poniżej 20 km/h, co dodatkowo mnie cieszy, bo być może będzie to najszybszy mój górski maraton. Wracamy do Polski, wjeżdżamy w Góry Bystrzyckie. Najpierw spokojnie drogą śródsudecką. Dobry asfalt i niewielkie różnice wzniesień sprawiają, że Chudej nie zamykają się usta. Gadamy prawie cały czas. Cicho robi się dopiero wówczas, gdy albo ona śmiga mi na zjeździe, albo ja wyprzedzam ją na podjeździe. Przed Różanką jedziemy już w pewnej odległości od siebie, co spowodowane jest fatalnym stanem asfaltu. Jej opony pozwalają na szarżę, ja muszę odpuścić.
Wieś Różanka dba o swoja nazwę- wita nas zapachem róż hodowanych w ogrodach. Ich niesamowita woń towarzyszy nam w czasie przejazdu przez całą wioskę. W centrum zwalniam- barokowy, wyremontowany kościół przyciąga mój wzrok. Potem zaczynają się podjazdy. Dogania nas kilku Gigantów na ostatniej pętli. Widać, że im ten podjazd też daje się we znaki, gdyż do kolejnego punktu żywieniowego dojeżdżamy prawie jednocześnie. Wcześniej jednak naszym oczom ukazuje się najcudowniejszy widok na tej trasie- panorama Masywu Śnieżnika i choć jazda z głową wykręconą w bok jest może karkołomna, to ja nie mogę oderwać wzroku od majaczących w oddali gór.
Wreszcie jesteśmy na szczycie. Powtarzamy żarto o tym, że wjechałyśmy tylko po to, żeby dostać kawałek arbuza. Organizator, który w czasie maratonu zda się być w kilku miejscach jednocześnie, ciągnie mnie na wolną przestrzeń:
-chodź, zobacz, widziałaś ten widok? Tam jest Śnieżnik.- wymienia kolejne nazwy. Uśmiecham się.
-Widziałam. Najpiękniejszy widok na tej trasie. - sok z arbuza kapie mi po brodzi i dłoniach... -Jedziesz ze mną?- zachęca Ania Gigantka. Przez chwilę nawet się zastanawiam, ale wtedy nie zdążyłabym na dekoracje Gui.
-Nie tym razem jeszcze. - odmawiam.
Zbieramy się z Chudą do zjazdu. Łapię jeszcze batonik i już pędzimy w dół. Przed nami ostatnie 20 km trasy. Zjadamy każda swój batonik, żeby ten ostatni podjazd pod Zieleniec nas nie zmęczył.
A potem proszę Chudą, żeby przestała mówić. Chcę posłuchać ciszy... Wzdłuż drogi wdzięczą się do nas maliny i poziomki. „Nie tym razem, moje drogie”- myślę- „ktoś inny po was sięgnie i będzie smakował waszą słodycz”.
Przed nami najdziwniejszy podjazd na trasie. Jedziesz i nie rozumiesz, dlaczego tak wolno. Wydaje ci się, że droga jest płaska i dopiero kierunek płynięcia strumienia uświadamia, że nie jest z górki (no i świadomość, że przecież kilka godzin temu po tej trasie śmigało się 40 km/h.)
Meta w Zieleńcu – 5 i pół godziny po starcie. Prędkość 20 km/h utrzymana. Zdążyłyśmy na dekorację Gui, która już na nas czeka. Gui jest zachwycona swoim przejazdem. Poprawiła wynik sprzed roku i jechała w towarzystwie swojej maratonowej koleżanki. Robię jej zdjęcia na najniższym stopniu podium.
Teraz mamy czas na rozmowy i spotkania ze znajomymi, zjadamy obiad, dopychamy się ciastem drożdżowym i owocami. Chcę sprawdzić swój oficjalny wynik, ale wcale nie jest to takie proste, bo co chwilę zatrzymuję się, aby z kimś zamienić kilka słów. To niesamowite, ilu mamy znajomych. Ktoś zapytał Gui, czy jeździ w jakimś klubie, że wszyscy ją znają i gdy właśnie ma zaprzeczyć słyszy z tyłu czyjś głos:
-Nie, ona ma taką wielką rodzinę. - to prawda, jesteśmy tu jak rodzina i to się czuje.
-Będziesz pisała?- pyta Org, ten sam, który jeszcze niedawno pokazywał mi Śnieżnik.
-Pewnie, już układam sobie w głowie tekst. Będzie o malinach, poziomkach i różach.- widzę jego pytający wzrok.-z resztą, przeczytasz.- uśmiecham się. W tym momencie Gui dołącza do rozmowy:
-właśnie, mamo, nie mówiłam ci jeszcze. Oparłam się poziomkom, choć tak pięknie pachniały, nie spróbowałam malin, mimo że się do mnie śmiały, ale jak zobaczyłam takie wielkie krzaki pełne czarnych jagód, nie wytrzymałam i zsiadłam z roweru, żeby je zjeść.
-No właśnie. O tym też będzie.- kończę poprzednią myśl.
A potem idę czekać na moją Anię Gigantkę. Siadam na krawężniku razem z innymi „czekajkami” ( choć tym razem powinnam napisać „czekańcami”, bo to panowie czekają na swoje panie.)
Wreszcie jest i Ania. Możemy iść na zakończenie.

Dekoracja przebiega jak zwykle na Klasykach bardzo szybko i sprawnie, tylko mój wynik się gdzieś zawieruszył i muszę poczekać na dyplom i puchar. W losowaniu tym razem to Gui ma szczęście i staje się szczęśliwą posiadaczką... gwizdka. Potem jeszcze długo klaszczemy organizatorom, bo co jak co, ale Klasyki są zorganizowane perfekcyjnie- świetnie oznakowane trasy z bajecznymi widokami, różowe strzałki i rysuneczki na asfalcie wskazujące na dbałość orgów o nasze zdrowie i życie, ogromne osobiste zaangażowanie sporej grupy osób po obu stronach granicy, pyszne jedzenie, wreszcie sama atmosfera sprawiają, że jak głosi hasło tego maratonu, jest to „przygoda, która uzależnia”. Pewnie, nie wszyscy są w pełni usatysfakcjonowani- R. 7 razy poprawiał spadający łańcuch, ktoś skrócił dystans, ale i byli i tacy, którym jechało się tak dobrze, że zamiast jechać 65 km, jechali dalej do 110!
Kolejny Klasyk Kłodzki dobiegł końca. My jednak zostajemy jeszcze jedną noc. Do późna biesiadujemy przy jednym z ognisk rozpalonych w tę noc w Zieleńcu z okazji odpustu na św. Annę.
Odpoczywamy, snujemy refleksje o maratonie, o życiu, w oddali słychać ludowe pieśni śpiewane na rozstawionej na zboczu scenie.
O 23.45 rozbłyskują sztuczne ognie, ale te oglądamy już z okna w pokoju.

Z Zieleńca wyjeżdżamy o 10.00- najpierw zwożę do Dusznik Chudą, potem wracam po Gui.
Tym razem decydujemy się na najbardziej hardkorowy powrót- przez góry i... przyjeżdżamy do Gierczyna już po 3 godzinach! Gui coraz lepiej spisuje się jako pilot, mimo że przez kilkaset metrów prowadzi mnie polną wąską błotnistą drogą ;)
Do zobaczenia w Kołobrzegu albo w Karpaczu!



Do Zieleńca nie da się przyjechać bez przygód

- Do Zieleńca nie można dojechać bez przygód.- stwierdziła Gui, gdy wyjechałyśmy wreszcie z Wałbrzycha. Po zeszłorocznych perturbacjach z zerwanymi drogami w Czechach i recytowaniu „Mojej piosnki” Norwida tym razem wybrałyśmy najbardziej naszym zdaniem optymalny wariant dojazdu z Gierczyna do Zieleńca. Niestety, tylko naszym zdaniem.
Już po samym zjeździe z naszej Góry okazało się, że samochód nie chce przejść na spalanie gazu i trzeba jechać na benzynie. Kolejne próby przełączenia paliwa kończą się piskiem kontrolek. Tankuję więc benzynę i jedziemy. Do Wałbrzycha idzie nam całkiem sprawnie. Mamy , jak zwykle świetne humory. Rozmawiamy, podziwiamy widoki, a Gui coraz lepiej radzi sobie jako pilot. W Wałbrzychu trafiamy na roboty drogowe na całej prawie długości miasta. Korek, do świateł, zwężenia jezdni i gdy już prawie widzimy tablicę z napisem koniec miasta, zauważamy kłęby czarnego dymu buchające gdzieś przed nami.
-Zobacz, jakby ktoś palił opony- mówię do Gui.
-Byle nie na naszej drodze- odpowiada moje dziecię, niestety, w złej godzinie. Już po chwili wiemy, że na naszej drodze płonie ciężarówka. Chyba nigdy z tak bliska nie widziałyśmy pożaru. Wielkie języki ognia pochłonęły większość kabiny i paki samochodu, nad nim unosi się czarne kłębowisko.
Podejmuję szybka decyzje o zawróceniu z drogi- trzeba zrobić miejsce dla straży, pogotowia, policji. Na razie chyba wszystkie utknęły w korkach. Ten sam manewr wykonują także inni kierowcy. Dwa samochody skręcają w wąska boczna uliczkę, biegnącą stromo w górę- robię to samo, licząc, zę miejscowi znają objazd. Nie mylę się- po chwili kręcenia osiedlowymi uliczkami wyjeżdżamy z drugiej strony pożaru. Tu utworzył się korek z ciężarówek, które nie ominą nieszczęścia tą drogą , co my. Muszą stać. Przez chwilę widzimy jeszcze pożar z innej perspektywy, po czym zjeżdżamy w dół, w stronę przejścia granicznego w Mieroszowie. Po drodze ostrzegamy kolejnych kierowców o niebezpieczeństwie.
Przez Czechy tym razem przejeżdżamy bezproblemowo- no w końcu to tylko 25 km.
W Lewinie Kłodzkim Gui prawie wykręca głowę, oglądając chyba najpiękniejszy w Polce wiadukt kolejowy.
Gdy po 3 i pół godzinie jazdy stawiam samochód na niewielkim parkingu przed „Chatą Zieleniecką”, oddycham z wyraźna ulgą. Dojechałam.

Chwilę później dojeżdżają nasze koleżanki- w zeszłym roku też nocowałyśmy razem. Nim zdążyłyśmy się rozpakować pojawia się także Chuda z R. Oni przyjechali pociągiem ze Szczecina, a na ostatnich kilometrach skorzystali z uprzejmości znajomego, który dotransportował ich do Zieleńca.
Pierwsze powitania, rozmowy, uwagi z trasy i idziemy zameldować się w biurze zawodów. Tu na razie raczej pusto, choć co chwila ktoś podchodzi, wypisuje oświadczenia, odbiera numery startowe, cudne kalendarze ze zdjęciami okolic Dusznik i mapkę trasy. Jeszcze przed odprawą techniczną dowiadujemy się, że dekoracja po dystansie „mini” przewidziana jest na 15.00. Nie jest to dla nas dobra wiadomość, gdyż istnieje obawa, ze z Chudą nie zdążymy zobaczyć Gui na pudle (jeśli na nim stanie). Zmartwiona mina organizatora sprawia, że szybko dodajemy, że po prostu musimy jechać odpowiednio szybko, żeby zdążyć. Będzie to dla nas dodatkowa mobilizacja.

O 20.00 wysłuchujemy odprawy technicznej. Ludzi niewiele, większość dojedzie w sobotę rano. Po raz kolejny z przyjemnością wsłuchuję się w relację o przebiegu trasy. Szybko, zwięźle i na temat, ale ze swadą, tak, aby nie znudzić słuchaczy. Wiemy już wszystko. Nawet to, że na punktach żywieniowych są arbuzy- to ważna informacja, bo zapowiada się ciepły dzień , tylko około 14.00 ma przejść burza.
BURZA?!!!! Znowu?!!! Nie dość byłojednej w Radkowie na początku sezonu? Jeszcze jeden powód, by się spieszyć, no i wymówka,by nie zwiększyć dystansu, co przez moment chodziło mi po głowie ( w końcu 160 km po górach to nie jest jakieś wielkie halo ;) )
W drodze do Chaty zatrzymujemy się w Goprówce- tu też nocują znajomi. Gui odbiera nowe kolarskie buty, w których jutro pokona górską trasę. Znów rozmowy, uwagi o ty, co czeka nas jutro. Nad Zieleńcem powoli zachodzi słońce, barwiąc góry na różowo i pomarańczowo.

Teraz możemy już spokojnie kłaść się spać. Jeszcze przez chwilę rozmawiamy z Anią, która nocuje z nami w pokoju, śmiejemy się, że startujemy w imieniny i zasypiamy.


czwartek, 24 lipca 2014

Zapraszam do niebieskiej kuchni- dziś serwujemy paprykę.

Gui przyjechała! Rano wsiadłam na rower i pojechałam do Jeleniej Góry, żeby Gui nie musiała sama jechać do Domku pod Orzechem.  Dojechałam dwadzieścia minut przed czasem. Akurat tyle, żeby pogadać przez telefon z Chudą. A ma Chuda o czym opowiadać i mam nadzieję, że wreszcie o tym napisze. Przecież nie możecie wciąż czytać o sielance w Izerach! 
Odebrałam Gui z dworca, na deptaku zatrzymałyśmy się na lodach, potem jeszcze szybkie zakupy w sklepie rowerowym- miały być rękawiczki i okulary dla mnie, a wyszłyśmy z... kaskiem dla Gui. Dobrze, że chociaż rękawiczki dostałam. Poprzednie rozpadły się w czasie wyprawy.


Do domu jechałyśmy niezwykle malowniczą trasą przez Rybnicę, Starą Kamienicę, Nową Kamienicę, Grudzę, Kłopotnicę i Rębiszów. Jechałyśmy sobie niespiesznie, rozmawiając prawie cały czas. Przerwy w rozmowie spowodowane były kolejnym podjazdem. Tematów było mnóstwo- prawo jazdy Gui, jej plany, moja wyprawa, plany na najbliższe dni. Przed Grudzą zatrzymałyśmy się na malinach, w Kłopotnicy sprawdziłyśmy, co słychać u pewnego starego domu, a w Rębiszowie skręciłyśmy do Inkwi, która jak zwykle przywitała nas niezwykle radośnie- całe jej niesamowite stado też. Gui wygłaskała wszystkie zwierzaki, zajrzała nawet do owiec i koni, a potem pojechałyśmy dalej, bo w planach było przygotowanie obiadu.
A na obiad- papryczki faszerowane.
Danie to tradycyjni pojawia się w Gierczynie, gdy tylko żółta papryka osiągnie rozsądną cenę. W poniedziałek kupiłam kilogram takiej żółtej papryki, ryż, mielone mięso. Resztę produktów miałam w domu.
Ugotowałam woreczek ryżu, usmażyłam zebrane wczoraj kurki, Gui wymieszała farsz dodając przypraw. W tym czasie ja wydrążyłam papryczki tak, aby zostawić „kapelusiki”. Nałożyłyśmy farsz, ułożyłyśmy na patelni z rozgrzanym olejem. Po chwili podlałam potrawę wodą, włożyłam kilka pomidorków koktajlowych i przykryłam, aby udusić potrawę.
Obiad wszystkim smakował, zwłaszcza, że zjedliśmy go na świeżym powietrzu pod orzechem ze świeżym zsiadłym mlekiem prosto do krowy.


A wieczorem przygotowałam żeberka, bo sobie Gui zażyczyła grillowanego mięska na kolację po wycieczce.

poniedziałek, 21 lipca 2014

Izerskie klimaty, życie w rytmie slow

Cisza poranka... ze Ślubnym umówiliśmy się, że niedzielne śniadanie, czyli jajecznica z kurkami będzie dopiero po 9.00, aby Ślubny mógł odpocząć po całym tygodniu malowania dachu.
Mam zatem mnóstwo czasu. Idę odwiedzić Górę. Jeszcze na niej nie byłam, więc pora na odwiedziny. Trochę się zmieniła. Tu i ówdzie wycięto drzewa i jest widniej, chwilami pojawia się nawet widok na Pogórze. Droga ze względu na rozjeżdżenie jej w c zasie robót leśnych też jest bardziej widoczna. W ulubionym miejscu schodzę z leśnego duktu i już sarnimi ścieżkami podążam ku szczytowi. Gałęzie wczepiają się mi we włosy, głaszczą, jakby chciały zapytać : „Czy to naprawdę ty?”. „Dawno Cię tu nie było.”- szepczą.

niedziela, 20 lipca 2014

Czas izerskich spotkań

W sobotę w Mirsku rozpoczynała się Gala Izerska. W poprzednich latach odwiedzaliśmy tę imprezę ze względu na jej ludowy charakter.  O zeszłorocznej Gali pisałam na blogu. 

piątek, 18 lipca 2014

Sielanka w Domku pod Orzechem

Myślałam, że gdy dojadę do Domku pod Orzechem będę bardzo zmęczona, że kolejny dzień spędzę leżąc na leżaku przed domem lub na łąkę wyciągnę materac. Okazało się jednak, że Gierczyn „zaatakował mnie” wszystkimi możliwymi doznaniami i nie było mowy o leżeniu. Już o 6.00 piłam kawę pod orzechem, słuchałam ptasich treli i jęczenia mojego psa, ktry domagał się rzucania kamyczka. Z łąki dochodził przyjemny zapach skoszonej trawy, która zamieniała się w wonne siano, słonko lekko przygrzewało, ale nie paliło.

-Będę robić nic- marzyłam, sącząc niespiesznie swoja kawę. Błoga sielankę przerwał Ślubny, szykujący się do malowania kolejnej części naszego dachu. Przeniosłam się domu, spojrzałam w sufit- a tam girlanda pajęczyn. Nie dawały mi spokoju. Tańcząc z miotłą posprzątałam pokój i kuchnię, potem zrobiłam przepierkę i... usłyszałam znajome terkotanie traktora. Sąsiad nadjechał, aby zebrać siano. Nie ruszam się, poradzą sobie beze mnie, zrozumieją, że odpoczywam... spadają pierwsze krople deszczu, zza góry słychać pomruki burzy...

Ech... łapię za grabie i dołączam do ludzie spieszących się, aby zebrać siano w kopy. Nim rozpadało się na dobre, moja łąka została ozdobiona kilkoma kopami siana (niewiele udało się zwieźć tego dnia do stodoły, większość została na łące)
Jest południe.. szykuję obiad a potem , gdy już przestaje padać idę poszukać kurek.
- Nie ma grzybów, gdzie będziesz szła- przekonuje sąsiad.
- Jagód też niewiele- dodaje Ślubny. Ja jednak idę. Jagód faktycznie tyle, żeby do twarożku dołożyć, za to mnóstwo malin. A wśród borówkowych krzaczków pięknie żółcą się malutkie kurki. Po chwili do moich zbiorów dołącza dorodny czerwony kozaczek, potem drugi.

Spacer kończę na ulubionym punkcie widokowym na Kuflu.
Grzyby będą na kolejny obiad, owoce zjem z twarożkiem i śmietanką, które dostałam od sąsiadki.

Tak... jestem w Gierczynie...

czwartek, 17 lipca 2014

Bałtyk - Izery, czyli o tym jak Ruda wsiadła na rower...

Wstałam o świcie. Zjadłam obfite śniadanie i, gdy słońce właśnie wychylało się zza linii horyzontu, ruszyłam przed siebie. Niewiele osób wiedziało, jaki mam plan i o czym marzę. Chyba sama nie do końca wiedziałam, na co się porywam i co zamierzam.
O przejechaniu z Trzebiatowa w Izery rozmawiałyśmy z Gui już dwa lata temu, ciągle jednak brakowało nam czasu, zamiast tego miałyśmy rok temu Bornholm, a i w tym roku coś nieco planujemy.
Miałam wytyczoną trasę, odpowiednią pogodę i dobrze przygotowany rower. Plan był wyjątkowo prosty- jechać na południe póki się da, potem gdzieś się przespać i jechać dalej. W razie spadku formy- znaleźć stację kolejową. Nim się spostrzegłam, wyjechałam poza doskonale znane trasy i trzeba było pilnować drogi.

W Maszewie wypiłam poranną kawę na stacji benzynowej. Minęłam Stargard Szczeciński, teraz wiedziałam już, że nie wsiądę do żadnego pociągu.
Za Stargardem zaczęły się przygody. Najpierw droga skończyła się wykopem- budowano nowy most. Na szczęście rower lekki, a ja niewielkich rozmiarów, jakoś udało mi się między spychami i koparami przedostać na drugą stronę. Jakiś czas jechałam trasa Pętli Choszczeńskiej (tylko jakby pod prąd). Potem szlak rowerowy okazał się bitą leśną drogą, którą jechałam 10 km aż do Dankowa (dla moich zielonych szosowych oponek było to nie lada wyzwanie). Lasy gorzowsko-barlineckie były jednak na tyle piękne, że i jakoś nie byłam zbytnio zła. 

Niestety, kolejna droga okazała się wielokilometrowym brukiem, który był chyba jeszcze gorszy od ubitej ziemi. Tym razem dotarłam do Santoczna. Tu już zrezygnowałam z dalszych eksperymentów i asfaltem dojechałam do Różanek. Z tą niewielką miejscowością mamy miłe wspomnienia sprzed dwóch lat. Na hali sportowej w Różankach urządzono nocleg w czasie maratonu gorzowskiego i spędziłyśmy tam z Gui przesympatyczny weekend.

Kolejnym dziurawym asfaltem dotarłam do Janczewa i dalej do Santoka. Widok z mostu w Santoku był tak niesamowity, że zatrzymałam się i zrobiłam zdjęcia. Dopiero później, przyglądając się mapie, uświadomiłam sobie, ze widziałam miejsce, gdzie Noteć wpływa do Warty. W widłach postawiono wysoki krzyż. W Skwierzynie byłam ok. 16.00. W sam raz na porządny obiad.
Przez wiele lat przejeżdżaliśmy obok niewielkiej restauracji z kucharzem przed wejściem. Nigdy tam nie jedliśmy, bo mieliśmy sprawdzone miejsce w Rosinie. Po wybudowaniu S3 żadna z nich nie jest już na naszej trasie.
Postanowiłam się zatrzymać. Miło, schludnie. Kelnerka zaproponowała mnóstwo pyszności, w tym ulubione pierogi Chudej- z jagodami. Mnie jednak słodkie dania dziś nie satysfakcjonowały. Potrzebowałam konkretnego obiadu. Szef kuchni polecał karkówkę w sosie. Skusiłam się i to był dobry wybór. Najedzona i wypoczęta kontynuowałam podróż. Tylko Ślubny już marudził, żebym noclegu szukała. Bał się o moją kondycję. W Skwierzynie wjechałam na tzw. starą trójkę. Pusto, spokojnie- najszersza droga rowerowa w Polsce. Sporo rowerzystów, za to samochodów jak na lekarstwo. Nadal świetnie się jechało w lekkim słońcu przy zachodnim wietrze. Dojechałam do Gościkowa. 
Kiedyś było tam schronisko młodzieżowe, ale było to kiedyś... Teraz polecono mi noclegi nad jeziorem w Nowym Dworze. Znowu bruk... ( w sumie mogłabym jechać dalej, ale przecież obiecałam Ślubnemu, że w Gościkowie znajdę nocleg). Niestety camping, jaki mi polecono miał pełne obłożenie. Zrezygnowana jechałam przez wioskę, gdy dostrzegłam tabliczkę „wynajem pokoi”. Skręciłam na ukwiecone podwórko. Przed zachodem słońca piłam herbatę w niewielkim pokoiku z widokiem na rozlewisko. Mili gospodarze zajęli się moim rowerem, który wstawili do holu, abym rano nie musiała nikogo budzić.


Położyłam się spać... i wtedy uświadomiłam sobie, że coś mi przeszkadza zasnąć... wyjrzałam przez okno, spojrzałam na wschodzący księżyc, wsłuchałam się w ciszę... no właśnie... to nie była cisza... Trochę trwało nim uświadomiłam sobie, że słyszę odgłosy autostrady A2, która biegnie jakiś kilometr dalej. Cóż zatyczki do uszu i zasnęłam.
Drugi dzień wyprawy, choć krótszy, wcale nie był łatwiejszy. Odczuwałam już zmęczenie, zmienił się wiatr, a słońce przygrzewało.
O 5.00 stałam na schodach przed domem i rozważałam: miotła czy jednak rower. Zostałam jednak przy rowerze. 

W Świebodzinie zatrzymałam się na stacji benzynowej, aby zjeść śniadanie i wypić kawę. Potem wjechałam do miasta. Zazwyczaj jadąc samochodem, mijamy kolejne miejscowości obwodnicami. Nie zatrzymujemy się, nie mamy okazji zajrzeć w głąb cichych uliczek. Dojechałam do rynku z ratuszem na środku i... ławeczka Niemena. Pstryknęłam kilka fotek i ruszyłam dalej. Miałam zamiar sfotografować i słynnego Chrystusa, ale z powodu objazdu znalazłam się na obwodnicy. Starą trójką dojechałam do Sulechowa. Dalej droga prowadziła przez Zawadę, Jany i Stary Kisielin- należało ominąć Zieloną Górę i znaleźć drogę na Kożuchów. Jechałam sobie przez lasy zielonogórskie. Pachniało igliwiem i kwiatami. 

Nagle przez wsią Jany moim oczom ukazała się dziwny widok- między drzewami stały stare, zniszczone nagrobki. Zatrzymałam się, gdyż takie miejsca mają niesamowitą aurę. W centralnym miejscu znalazłam tablicę informująca, ze oto znajduję się na starym ewangelickim cmentarzu, który uporządkowano dzięki funduszom unijnym.
Chwila zadumy i jadę dalej. Za wsią droga nr 279 skręca pod górę i … na bruk. Znowu?!
2 km mozolnej wspinaczki brukiem. Na szczycie okazało się, że można było tę górę objechać przez inną wioskę, ale tamtej drogi na mapie nie było.
Przed Kożuchowem dzwoni Ślubny, sprawdzić, czy żyję i jak się mam. Umawiamy się, że podjedzie po mnie do Lwówka, żebym najgorszego odcinka nie musiała się telepać ( mam wrażenie, że on nie może się już mnie doczekać i chce przyspieszyć moment spotkania). Chwilę potem widzę skutki czyjegoś zagapienia lub brawury- na środku drogi stoi samochód z wbitym centralnie motocyklem (prawdopodobnie kierowca samochodu wymusił pierwszeństwo) .

W planie miałam zatrzymać się w Kożuchowie na kawie, ale gdy wyobraziłam sobie, jak parno musi być w mieście, zatrzymałam się 5 km przed miasteczkiem na łące w cieniu krzewów dzikiej róży.
Zdjęłam buty, skarpetki wyciągnęłam nogi w górę...Błogość... Kot zajrzał do mnie, ale nie wzbudziłam jego zainteresowania. Gorzej z mrówkami- te były bardzo zainteresowane. Nic dziwnego, usiadłam na ich ścieżce...
Od Kożuchowa jechałam znowu doskonale znaną drogą, wszak co roku właśnie tędy mkniemy naszym samochodem. Zatrzymałam się dopiero w Bolesławcu, gdzie planowałam coś zjeść. Początkowo miał to być solidny obiad (bo przecież miałam dojechać do Gierczyna), stanęło na toście z szynką i ananasem.


Bolesławiec to kolejne z miast, które zawsze chciałam zobaczyć, a nigdy mi się nie udało. Wjechałam więc na rynek i zdziwiłam się, że jest taki ładny ( dotychczas miasto kojarzyło mi się z porcelaną i rozległym targowiskiem, które widuję z okien samochodu ), niestety nie zajrzałam do żadnego przyfabrycznego sklepu z porcelaną bądź fajansem, bo... no właśnie- jak przewiozłabym kolejną filiżankę?

Ostatnie 20 km to podjazdy i zjazdy i... zmiana pogody- zaczęło kropić. W Suszkach wreszcie zobaczyłam cel wyprawy- moje góry. Zaczęłam głośno krzyczeć ze szczęścia.
W Lwówku na stacji benzynowej czekał na mnie Ślubny...

Przejechałam w sumie ponad 420 km w ciągu dwóch dni. Było cudnie. Chwilami trudno, gdy trzeba było podjeżdżać po bruku, chwilami cudownie, gdy przez oczyma pojawiały się niezwykłe pejzaże- jeziora ukryte w lasach, rozległe pola kukurydzy, ziemniaków czy gryki. Pachniały ukwiecone łąki...
W sumie wyprawa okazała się łatwiejsza niż przewidywałam. Bolą mnie mięśnie, ale nie czuję się zmęczona, czy obolała. Przede mną kolejne kilometry tras, ale najpierw błogi odpoczynek w Domku pod Orzechem.

( A o tym jak wygląda „błogi odpoczynek” w następnym wpisie. )
P.S. Nigdy nie zapominajcie o smarze do łańcucha rowerowego- ja zapomniałam i pod koniec skrzypiał i zgrzytał. 

poniedziałek, 14 lipca 2014

Ogród Japoński i Kraina Miniatur

W ramach Dnia Dziecka dostałam od Rudej groupon dla dwóch osób do Krainy Miniatur. Wiedziałam, że mojego M. tam nie wyciągnę, bo to leniwa klucha jest i miałam obawy, że nie będę miała z kim wykorzystać kuponu. Na ratunek przybyła mi koleżanka, która w czasie wakacyjnych wojaży miała siedmiogodzinną (sic!) przesiadkę we Wrocławiu i bardzo chciała zobaczyć sąsiadujący z Parkiem Miniatur Ogród Japoński. Po jej przyjeździe wsiadłyśmy więc w autobus na Wielką Wyspę i wysiadłyśmy przy Hali Stulecia.
Na pierwszy ogień poszedł Ogród Japoński. Bilety całe 4 zł i ulgowe – 2 zł. Cena zdecydowanie odpowiadająca ilości atrakcji. Ogród niestety jest niewielki. Spodziewałam się trochę więcej obiektów odpowiednich do klimatu. Do ogrodu wchodzimy przez bramę i przechodzimy obok kaplicy, obie w klimacie orientalnym. Większość obszaru ogrodu zajmuje jezioro, które możemy przekroczyć dwoma mostkami. To, co wywarło na mnie najgorsze wrażenie to woda w jeziorze. Japonia kojarzy nam się z pedanterią. W filmach i anime tego typu jeziora były krystalicznie czyste. Nie wiem, na ile był to rzeczywisty obraz, ale nie popadajmy ze skrajności w skrajność. Woda w jeziorku we wrocławskim Parku Japońskim jest brązowa, zamulona, przy brzegach osiada się syf.




Nie skupiajmy się jednak na wadach. Bardzo przypadła mi do gustu możliwość przejścia po kamieniach, z których utworzono ścieżkę na wodzie. Pozostałe ścieżki też przemierza się z przyjemnością dzięki otaczającej nas zróżnicowanej florze. Wśród prawdziwych japońskich roślin znajdziemy też kilka „naszych”, jednak postarano się żeby całość oddawała orientalny klimat.  Również o faunę zadbano. Jeśli się dobrze przyjrzymy, w jeziorku pływa pełno czerwonych, błyszczących rybek. Jeśli mamy szczęście, pokażą nam się również wielkie karpie.
Podsumowując: Ogród Japoński na pewno warto odwiedzić, gdyż cena biletu jest niewielka. Nie spodziewajmy się jednak za wiele, bo możemy się zawieść.
Po zwiedzeniu pierwszego parku usiadłyśmy przed fontanną na Hali Sulecia albo odpocząć i poczekać na pokaz o pełnej godzinie. Obejrzałyśmy niedługo taniec strumieni wody i ruszyłyśmy dalej.
Przed wejściem do parku miniatur nie spotkałyśmy nikogo, pomimo, że był on widocznie otwarty. Jako że bilety miałyśmy już opłacone, zdecydowałyśmy się wejść, a kupon okazać przy wyjściu.
Pierwszy w oczy rzuca się Kościół Mariacki z Krakowa. Po za nim zobaczymy między innymi miniatury latarni morskiej z Kołobrzegu (chociaż lepszą znajdziemy w niechorskim parku miniatur latarni morskich), Sejmu RP, Dworca Głównego we Wrocławiu i kilku zabytków województwa dolnośląskiego. Największym zaskoczeniem Krainy Miniatur są… ogromny stół i krzesła, oraz buty olbrzyma. Podejrzewam, że cieszą się dużą popularnością wśród dzieci. I my nie odmówiłyśmy sobie zdjęcia przy nich.








Ze wszystkich miniatur najbardziej podobała mi się ta wrocławskiego dworca, pewnie dlatego, że bardzo podoba mi się sam budynek. Koleżanka natomiast wydawała się zafascynowana małymi ludzikami postawionymi przy każdym budynku.

Krainę Miniatur również warto odwiedzić szczególnie z dziećmi, zwłaszcza, że tuż obok jest jeszcze Dinopark, nie wspominając już o sąsiadującym ZOO.


Przypominam o blogowym konkursie. Jak wspomniała Ruda, zaczęłam bawić się w haft sutaszowy. Oto pierwsze efekty moich starań:

czwartek, 10 lipca 2014

Bałtyk o zachodzie słońca...- wakacje nad morzem?

Ostatnie chwile dnia nad Bałtykiem
Dziś mało słów. Wybrałam się wczoraj rowerem na zachód słońca. Najpierw dotarłam do Trzęsacza, a sam zachód podziwiałam w Niechorzu.I choć nie lubię tego lipcowego tłoku, to dla takich zachodów słońca czasem robię wyjątek. I wcale nie dziwi mnie, że wczasowicze wybierają noclegi w Niechorzu.

niedziela, 6 lipca 2014

Lepiej z deszczem, czy w słoneczku i wietrze? - dylematy po świdwińskim maratonie

Lato w pełni, chociaż na nadmiar słońca dotychczas nie  narzekaliśmy i oczekiwaliśmy ciepłych dni z utęsknieniem. Czasami warto uważać, o czym się marzy, bo marzenia się spełniają, a prośby zostają wysłuchane. Wiedzą to ci, którzy podobnie jak my w piątkowe popołudnie zawitali w Świdwinie. 
My oczywiście musiałyśmy być, gdyż po pierwsze mamy blisko, a po drugie i ważniejsze- mamy sentyment do organizatora. Ale o tym za chwilę. 
Do Świdwina podobnie, jak na poprzednie maratony, zjeżdżałyśmy każda z innego miejsca. Chuda przyjechała pociągiem ze Szczecina i już w pociągu, pełnym znajomych rowerzystów, cieszyła się maratonową atmosferą. Gui skorzystała z uprzejmości znajomych i z Wrocławia przyjechała z Krzysiem i Irenką.  Ja dojechałam "biedronką", czyli naszym czerwonym fordem Ka, do którego spakowałam rower, lodówkę turystyczną i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy ( potrzebne zostały na suszarce). W lodówce wiozłam ulubioną zupę dziewczyn- jarzynową z warzywek z działki. 
Po wypakowaniu wszystkiego z samochodu okazało się, że... jedna z moich rowerowych rękawiczek nadal wisi na suszarce. Perspektywa jazdy bez rękawiczek wcale mi się nie uśmiechała. Wydawało się, że jedyną nadzieją będzie Netto, w którym ostatnio jakieś rowerowe drobiazgi widziałam. Od czego ma się jednak przyjaciół i niezawodny facebook. Ledwo poskarżyłam się na swoje gapiostwo, a już koleżanka pakowała zapasową parę dla mnie (prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie?)
 Przed dwudziestą stawiłyśmy się na odprawie technicznej. Odebrałyśmy numery startowe i bardzo rowerowe kubki. 

Powitania, rozmowy... i zaczęła się odprawa. Gdy organizator zaczął mówić o maratonie rodzinnym, nam zrobiło się tak bardzo ciepło koło serca, bo przecież nasza przygoda z Supermaratonami zaczęła się na maratonie rodzinnym cztery lata temu w Radowie Małym.  Atmosfera, o którą zadbali wówczas organizatorzy zafascynowała Gui do tego stopnia, że ... no właśnie... jeździmy coraz więcej i coraz dalej. 
Gdy już poznałyśmy trasę, dowiedziałyśmy się, że punkty żywieniowe są co 50 km, a po maratonie organizator proponuje kąpiel w... Redze, wróciłyśmy na stancję. Szybka kolacja i idziemy spać- w końcu następnego dnia czeka nas 158 km w upale. 

W sobotę budzimy się w doskonałych humorach (a czy my potrafimy inaczej?) Krem z filtrem 50 nakładamy bardzo starannie- żadna z nas nie chce wyglądać po południu jak Indianka. Na niebie pokazują się chmury, więc jest nadzieja, że nie padniemy w upale. Startujemy sprzed Urzędu Miasta, czyli w samym centrum- to taki świdwiński zwyczaj- mieszkańcy mają wiedzieć, że jest rowerowe święto. Ruszamy przed 9.00. Najpierw Chuda, która kolejny raz ma podobny skład grupy startowej, a 6 minut później Gui i ja. Początkowo jedziemy znajomą nam trasą- byłyśmy tu rok wcześniej. Grupa się rozciąga i po kilku kilometrach zostajemy w troje. Hurra- nie jesteśmy same! Mamy towarzystwo! Jedziemy, nasz towarzysz jedzie w sam raz, bym utrzymała się mu na kole. Gui trochę jęczy, że na moim kole jeszcze by pojechała, ale gdy ja trzymam się kogoś, to ona wysiada. Póki co, trzyma się za nami. Kilka kilometrów później dojeżdża nas para mieszana z radosnym okrzykiem- "Przywiozłem wam Gosię". Gosia jednak wcale nie zamierza zostać z nami, tylko pędzi dalej. 
Na pierwszych podjazdach Gui rezygnuje z zbyt dużego tempa i zostaje. Do punktu żywieniowego na 50 km dojeżdżamy we dwoje. Nadal mamy całkiem niezłą jak dla mnie średnią. Na horyzoncie majaczy mi turkusowa koszulka Chudej. Mam nadzieję niedługo ją dojechać. Hahhaah- będę ją tak widziała przez kolejne 40 km. Raz bliżej, raz dalej. Zwłaszcza, że i tempo maleje- silne podmuchy wiatru skutecznie utrudniają nam jazdę. Chwilami mam wrażenie, że odlecę przy najbliższym podmuchu. Ale i wiatr ma swoje plusy- jak stwierdził rowerzysta z któregoś z krótkich dystansów- jest czas, by pogadać na trasie, a nie tylko w asfalt patrzyć i wymienia się z nami spostrzeżeniami na temat bocianów "którymi można by obdzielić pół Europy".  Fakt. Bocianów mnóstwo. Widoki są niezapomniane- pomykamy wszak po Pojezierzu Drwawskim- jeziora, lasy, pola, łąki, cieniutka wstążka Regi ( no musi być u nas taka wąska, by u was była szeroka). Pachną lipy i truskawki, a w lesie ciepłe igliwie i grzyby, na łąkach gorzka woń dziurawca miesza się z zapachem siana. W pewnym momencie zaskakuje mnie słodka, upajająca woń. Wciągam powietrze głębiej, rozglądam się, szukam źródła zapachu... cały zagon późnych ziemniaków w pełnym rozkwicie! Wiedzieliście, że ziemniaki tak słodko pachną? 
Niestety mój towarzysz słabnie i przejmuję na siebie walkę z wiatrem. Wreszcie na 90 km doganiam Chudą, która z ulgą (ale i ze sportową złością, że znowu ją dogoniłam) chowa się za nami. Przed Połczynem zostajemy same, ale te 100 km wspólnej jazdy dało mi mnóstwo frajdy. 
Mozolnie pniemy się pod kolejną górkę (czy to na pewno nie jest górski maraton?) . Nagle źle zrzucam przerzutki, rower prawie się zatrzymuje, a Chuda, by nie wjechać mi w koło, ląduje w ukwieconym rowie. Otrzepuje się i stwierdza:
- pierwszy upadek na tym rowerze, nie jest źle. Tylko siniak będzie.
Jedziemy dalej. Gorąco. Chudej kończy się woda, a punktu żywieniowego brak... no przecież miały być co 50 km! Turkusowej zaczyna się marzyć deszcz.
- Uważaj, o czym marzysz, bo możesz skończyć jak ja w Radkowie- ostrzegam. 
-No ale ja nie chcę burzy, tylko trochę deszczu i mniej wiatru- jęczy Chuda. Wreszcie za kolejną górką pojawia się punkt żywieniowy i Chuda odzyskuje siły. Nim się obejrzałam, była na szczycie wzniesienia, zeskakiwała z roweru i łapała butelkę wody, którą usłużnie podawał jej kilkuletni chłopczyk. No własnie w mijanych wioskach witane byłyśmy przez dzieciaki, dla których przejazd maratonu był nie lada wakacyjną atrakcją, a już pomoc kolarzom na punktach żywnościowych wydawała im się bardzo ważnym zadaniem, z którego świetnie się wywiązywały (zresztą nie tylko dzieciaki doskonale zajmowały się nami na punktach, podobnie było z dorosłymi). Dopieszczone wodą, bananami i wafelkami ruszyłyśmy na ostatnie 50 km. Pogoda trochę się zmieniła i... spadło kilka kropel deszczu (ciekawe, czy ktoś jeszcze to zauważył?)
Wreszcie na ostatnich kilometrach miałyśmy wiatr w plecy (tylko , że nam się już wtedy wydawało, że tego wiatru nie ma). Do Świdwina dotarłyśmy po 6 i pół godziny od startu. Jeszcze tylko honorowy przejazd przez całe miasto i jesteśmy na mecie. 

Witamy się ze znajomymi, którzy wyglądają na równie zmęczonych jak my. Z twarzy i ciała zdrapujemy warstwę soli. Wymieniamy się pierwszymi uwagami- mimo dobrze oznakowanej trasy ten i ów pomylił drogę, kogoś dopadła niemoc, wszyscy narzekają na wiatr. Ktoś wyskakuje z propozycją, by za rok liczyć ten maraton w klasyfikacji górskiej :)
 Pyszny dwudaniowy obiad rekompensuje wszystkie trudy. Siedząc na trawie czekamy na Gui i Giganta Chudej. Na szczęście nie musimy czekać zbyt długo. 
Mamy trochę czasu do dekoracji, którą zaplanowano w świdwińskim zamku o 18.00. Z Gui decydujemy się na skorzystanie z bezpłatnego wejścia na pływalnię- Park Wodny "Relaks" jest jednym ze sponsorów naszej imprezy. Bicze wodne, rwąca rzeka, jacuzzi, sauna. Pół godziny i jesteśmy gotowe do odbioru medali. 
Chuda w tym czasie "robi się na bóstwo" na stancji. 
Bramę zamku przekraczamy punktualnie. 
Rozmowy, rozmowy, rozmowy... Uwielbiamy to. 
Wreszcie rozpoczyna się dekoracja. Odbieramy trofea i komplementy- nasza próżność zostaje zaspokojona. 
Zostaje nieoficjalna część imprezy- grill nad Regą. Atmosfera iście rodzina, bo przecież po tylu wspólnych maratonach, czujemy się wielką rowerową rodziną- tym razem poczułam to bardzo mocno (Aniu, Beatko, dziękuję ;) )
W niedzielny poranek zbieramy się każda do swojego domu. 
Było suuuper. Za rok też przyjedziemy! 

A moje nadzieje na spokojną niedzielę i lenistwo spaliły na panewce- pamiętacie, że wylicytowałam w lutym "przejażdżkę" na motorze? No to właśnie niedawno z tej "przejażdżki" wróciłam. Bolą mnie mięśnie szyi. Mój kask rowerowy jest jednak znacznie lżejszy ;)

P.S. Przypominam o naszym blogowym konkursie :)

piątek, 4 lipca 2014

Czas na konkurs!

Licznik szaleje, więc czas ogłosić konkurs na blogu. Zgodnie z zapowiedzią po pierwsze: łapiemy licznik. Robimy screen i wysyłamy na adres mailowy, widoczny po wejściu na mój profil;
po drugie: ponieważ Was lubimy, ogłaszamy konkurs.

Zasady konkursu:
1. Należy polubić nasz profil na facebooku (jeśli go jeszcze nie lubicie) lub dodać do obserwowanych w google (jeśli nie macie facebooka i jeszcze nas nie dodaliście )
2. Można polubić profil męskiej części naszej rodziny, czyli syna- wtedy jest szansa na płytę z jego utworami. (lub jeśli nie macie facebooka to polecić w google jego profil na You tube.
3. Można polubić profil Chudej na facebooku lub obserwować jej bloga.
4. W komentarzu do tego wpisu poinformować nas o fakcie udziału w konkursie i odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nas lubicie. ( jeżeli takie wyznanie padło już wcześniej, też weźmiemy to pod uwagę)
5. Ilość nagród będzie uzależniona od naszego widzimisię. Wśród gadżetów znajdą się: dla podróżników: płyty i foldery z różnych miejsc (Wolin, Stepnica, Góry Stołowe, Trzebiatów), dla rękodzielników: serwetki do deqoupage, dla miłośników muzyki: płyta z twórczością syna; do tego jakaś książka, coś z biżuterii, rysunek pastelem. Cały czas zbieramy drobiazgi, które dostosujemy do preferencji zwycięzcy/zwycięzców. 
6. Konkurs trwa do końca lipca, bo wtedy wreszcie będziemy miały więcej czasu dla siebie (spędzimy razem więcej niż dwa-trzy maratonowe dni)
7. Można na nas zagłosować w konkursie na najsympatyczniejszą mamę i córkę wysyłając sms z treścią NMC.2 na numer 71321 ( koszt smsa: 1,23 zł) (do 27 lipca)
8. Złap licznik i konkurs są oddzielnymi zabawami i oddzielnie będą nagradzane :)
9. Fundatorami nagród są: Ruda, Chuda, Guitarowa i Kruczkov .
Miłej zabawy!




czwartek, 3 lipca 2014

V Śląski Maraton Rowerowy

Odkąd zaczęłyśmy pokonywać trasy rowerowy liczące 150 km, wiedziałam, że jeśli tylko będzie taka możliwość przejedziemy Śląski Maraton Rowerowy w Radlinie. Początkowo miał to być bardzo rodzinny przejazd, gdyż do pomysłu zapalił się mój brat. Czym jednak bliższy był termin maratonu, jego zapał gasł- brak czasu na wyjazdy rowerowe uniemożliwił mu start w tym roku. My jednak wytrwałyśmy w postanowieniu. W końcu maraton zaczyna się i kończy w moim rodzinnym mieście, a jednym z organizatorów jest mój kolega ze szkolnej ławki. Kiedyś obiecałam, że jak tylko będę czuła się na siłach wziąć udział w imprezie, to przyjadę. A my zwykłyśmy dotrzymywać obietnic.


Muszę przyznać, że poczułyśmy się niesamowicie wyróżnione, gdy tylko pojawiłyśmy się w biurze maratonu , a mój kolega i jego bliscy (których któregoś roku gościliśmy w Trzebiatowie) zgotowali nam bardzo ciepłe przyjęcie. Chwilę porozmawialiśmy, o kilka rzeczy dopytałyśmy, ale i tak najważniejsza była dla nas odprawa techniczna. Przed domem kultury pojawiłyśmy się przed 16.00. Chuda stwierdziła, że czuje się trochę obco, bo nie ma tu naszych maratonowych znajomych. Ale obcość minęła bardzo szybko, bo nim rozpoczęła się odprawa, my już miałyśmy wielu nowych znajomych- w końcu nawiązywanie znajomości nie jest dla nas niczym trudnym. Humory dopisywały nam do momentu obejrzenia krótkiego filmu o najtrudniejszych momentach maratonu- przejazdy przez drogi główne, lewoskręty, jazda dwupasmówką to tylko część "atrakcji" jakie na nas czekały.
Po odprawie wzięłyśmy udział w przejeździe rowerzystów przez miasto i ustawiłyśmy się z innymi do pamiątkowego zdjęcia. Pierwsze starty przewidziane były jeszcze w sobotę wieczorem, gdyż Giganci startowali na dystansie 600 km, zaliczając tym samym kwalifikację do słynnego maratonu 1008- Bałtyk-Bieszczady. Z niepokojem patrzyliśmy w niebo, z którego po chwili lunął deszcz i rozpętała się burza. Nie zazdrościłyśmy kolarzom warunków, w jakich przyszło im startować.


W niedzielę z pewnym niepokojem pojawiłyśmy się na starcie. Po ulewie nie było już śladu, dzień zapowiadał się wietrzny, ale słoneczny. Wystartowałyśmy o 9.30. Plan taktyczny był taki, jak zawsze- jak najdłużej utrzymać grupę, potem dopóki się da trzymać się razem , a jeśli możliwe znaleźć tzw. koło, bo wiadomo, że w grupie, czy chociaż parze jedzie się lżej.
Jakież było nasze zaskoczenie gdy okazało się, że nasza grupa nie tylko nam nie odjechała, ale... że to my jesteśmy jej silnym ogniwem! Przez wiele kilometrów jechaliśmy wspólnie, dając sobie zmiany. Wreszcie po wjeździe na dwupasmówkę trochę przycisnęłam i grupa rozerwała się. Zostało nas pięcioro, potem czworo- Gigant na czwartym okrążeniu, turysta z dobrą kondycją, Gui i ja. Jechało się coraz lepiej, wiatr nie był jakoś strasznie dokuczliwy (na Wybrzeżu wieje bardziej), a pagórki też nie odbiegały od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajone. Chociaż jechałyśmy w grupie starałam się delektować pejzażami, jakże odmiennymi od znanych nam. Zazwyczaj jeździmy wśród łąk i lasów, tu krajobraz industrialny Górnego Śląska przeplatał się z pejzażem Wyżyny Śląskiej, która powoli zmieniała się w Beskid Śląski. W Ochabach nie omieszkałam opowiedzieć Gui o piknikach, jakie KWK Marcel organizowała dla swoich pracowników i ich rodzin z okazji 22 lipca (potem ta opowieść została uzupełniona anegdotą opowiedzianą przez moją siostrę w czasie babskiego spotkania) Przed Ustroniem zostałyśmy same, bo panowie jadąc na pamięć, nie skręcili po strzałkach (strzałkom należy się osobny komentarz- uczestnicząc w maratonach z jednolitym regulaminem, przyzwyczaiłyśmy się do określonego sposobu znakowania trasy, teraz spotkałyśmy się z zupełnie rożnym rozwiązaniem- w newralgicznych miejscach były strzałki na znakach drogowych, a przy zjazdach z uczęszczanych dróg- strzałki poziome na asfalcie. Tylko, że te na asfalcie przypominały raczej dziecięcą zabawę w podchody i trochę czasu minęło nim się zorientowałam, że owe seledynowe znaczki namalowane sprejem to nasze oznakowanie). My pilnie słuchałyśmy na odprawie technicznej i chwilę później wjechałyśmy do Ustronia. Na rondzie naszym oczom ukazał się machający rękami organizator, wskazujący punkt żywieniowo- kontrolny. No i tu spotkało nas chyba największe zaskoczenie- po wjeździe na punkt zastałyśmy totalny piknik. Jedni pili herbatę, inni posilali się kanapkami, jeszcze inni napełniali bidony izotonikiem. Ledwo udało nam się znaleźć osobę obsługującą czipy ( czipy były kolejnym zaskoczeniem, gdyż jesteśmy przyzwyczajone do bramek, które odbierają sygnał z czipa. Tu musiałyśmy zejść z roweru, podejść do czytnika i samodzielnie odbić czip). Gdy już zameldowałyśmy się na punkcie i napełniłyśmy bidony, chciałyśmy ruszyć dalej- okazało się jednak, że nikt z piknikujących maratończyków nie zamierza jeszcze ruszać. Pomachałyśmy zatem Chudej, która właśnie nadjechała i ruszyłyśmy. W ostatniej chwili dołączył do nas kolarz jadący 450 km, czyli 3 okrążenie. Przez następne kilometry jechaliśmy wspólnie. Na jednym z podjazdów śmignęła nam turkusowa koszulka Chudej i jej blond warkocz- miała dobre koło i widać było, że jest w swoim żywiole. Do kolejnego punktu kontrolnego dojechaliśmy w troje kilka minut po Chudej. Tu zjadłyśmy banan, uzupełniłyśmy wodę, odbiłyśmy czip. Przy okazji kolejny raz tłumaczyłyśmy, że nie jesteśmy siostrami, w co oczywiście nikt nie chciał uwierzyć. Początkowo trzymaliśmy się jeszcze razem, co jakiś czas ktoś przez chwilę jechał razem z nami, potem albo odpadał, albo odpoczywał na naszym kole i uciekał.
Na kolejnym podjeździe odpadła Gui. Była jednak na tyle niedaleko, że co jakiś czas mijający nas kolarze komunikowali, że jedzie. Nasza prędkość też była już znacznie niższa, gdyż mój partner odczuwał coraz większe zmęczenie - miał w nogach 400 km. Postanowiłam jednak nie zostawiać go i dociągnęliśmy się do ostatniego punktu kontrolnego. Nim jednak tam dojechaliśmy minęliśmy dwa piękne drewniane kościółki- jeden św. Anny w Gołkowicach pamiętałam z poprzedniej wyprawy na tej trasie-gdy z bratem jechałam na Jaworowy Wierch, drugi pod wezwaniem Wszystkich Świętych w Łaziskach.

Na punkcie kontrolnym w Tworkowie tylko odbiłam czip i pognałam w nadziei, że może dogonię grupę, którą przed chwila minęłam na nawrocie, a w której jechała Chuda. Niestety, owe 25 ostatnich kilometrów miałam pokonywać sama. Jechałam jednak bardzo szybko, mając niewielką nadzieję, że dogonię moją córkę. Na 140 km czekał mnie jeszcze potwornie stromy podjazd w Pszowskich Dołach- trasa niesamowicie malownicza, ale droga tak dziurawa, że nie bardzo można się było rozglądać. A potem już tylko śmignęłam przez Pszów , Głożyny i byłam na mecie. Przejechanie maratonu zajęło trochę ponad 6 i pół godziny. Tym razem w konkurencji Kruczkowska kontra Kruczkowska wygrała Chuda ( z czasem o niecałe 4 minuty lepszym od mojego). Na mecie oczekiwała nas cała rodzina i to w składzie poszerzonym o rodzinę mojej bratowej. Poza radością był i moment rozczarowania, gdy okazało się, że... bogracz, którym karmiono maratończyków na mecie właśnie się skończył i zamiast posiłku regeneracyjnego będziemy musiały znów jeść w restauracji.
Zgodnie z wcześniejszą umową wspólnie z Chudą pobiegłyśmy zmyć z siebie sól w... fontannie.
Kilka minut później na metę wjechała Gui z czasem poniżej 7 godzin. Okazało się, że były to jedne z lepszych czasów w czasie tej imprezy, co bardzo nas zaskoczyło i podbudowało, bo nagle okazało się, że my naprawdę jesteśmy w dobrej formie. ( z Gui też biegałam między kroplami wody w fontannie)
W czasie uroczystego zakończenia maratonu miałyśmy już spora grupę znajomych- w końcu przez 150 km można zawrzeć wiele ciekawych znajomości. Odebrałyśmy puchary za udział, pamiątkowe zdjęcia i certyfikaty, pożartowały z kolegami, uśmiałyśmy się do łez, gdy okazało się że Chuda z Gui stały się bohaterkami filmiku zmaratonu- na starcie odstawiły swoją sztandarową popisówkę, która została skrzętnie wykorzystana przez organizatora.

Podsumowując - 150 zawodników, wśród których nie jesteśmy najsłabszym ogniwem i familijna atmosfera imprezy bardzo nam odpowiadają. Oznakowanie trasy mogło być odrobinę lepsze- my na szczęście się nie zgubiłyśmy, ale tylko dlatego, że po pierwsze uważałyśmy na odprawie technicznej, po drugie bardzo bacznie wpatrywałyśmy się w drogę, po trzecie starałyśmy się jechać z kimś, kto zna drogę, po czwarte część trasy była mi po prostu znana, ale przynajmniej kilku uczestników źle skręciło, zagapiło się i nadrobiło kilometrów. Czipy, które trzeba samemu odbić sprawiły, że na samym końcu zamiast maratonu rowerowego zrobił się... wyścig po schodach, co zaowocowało kilkoma zgrzytami na dekoracji zawodników. No i brak bograczu - mojej ulubionej potrawy - trochę mnie rozczarował.

Jeżeli jednak ma się odrobinę dystansu do siebie i tego, co się robi, a do niedogodności podchodzi się z humorem, to była to całkiem udana impreza i wiem, że za rok, jeśli tylko nie będzie kolidowała z innym naszym maratonem- znów zgłosimy się na starcie, by pokłonić się Beskidowi Śląskiemu. 

środa, 2 lipca 2014

Krótkie radlińskie wakacje

Pomysł, by początek wakacji świętować w Radlinie zakiełkował w naszych głowach już jakiś czas temu. Pretekstem do przyjazdu był maraton rowerowy, ale o nim w następnym wpisie. Na Śląsk jechałyśmy różnymi pociągami w rożnych godzinach i gdy Chuda wysiadała na Obszarach, Gui wsiadała do pociągu we Wrocławiu, a ja byłam gdzieś w okolicach Poznania.
Sobotni poranek spędziłyśmy już wspólnie. Ach, jakże przyjemnie było przytulić się do dziewcząt, gdy wymęczona całonocną podróżą w końcu mogłam głowę ułożyć na poduszce. Chwilę poleżałyśmy, chyba nawet przysnęłam, ale miałyśmy zaplanowane sporo różnych spotkań, więc ok. 9.00 piłyśmy już kawę na tarasie mojego rodzinnego domu. Patrzyłyśmy na zieleń ogrodu, barwne kwiaty. Snuła się leniwa rozmowa, kontynuowana w czasie spaceru po sadzie i ogrodzie. Niewiele już z nich zostało, gdyż niedługo dom i ogród przestaną istnieć. Czasami odchodzą nie tylko ludzie, ale i domy z ogrodami. dobrze, że ma się czas na pożegnania.

Potem szybkie zakupy, rozmowa telefoniczna z kuzynką i podejmujemy decyzję, że jedziemy odwiedzić nestorkę rodu, która co drugi dzień jeździ na dializy i czekając na samochód, siedzi na ławeczce przed domem. Ciocia nawet nie zdziwiła się za bardzo naszym widokiem, ale była niesamowicie ucieszona. Przez następne pół godziny rozmawiałyśmy o planach na najbliższe tygodnie i miesiące. Dziewczyny kolejny raz były pod ogromnym wrażeniem spokoju i pogody ducha, jaka bije od starszej siostry mojego taty. Mimo słabego zdrowia i uciążliwych dializ ciocia pozostała osobą niesamowicie pogodną, wielu mogłoby się od niej uczyć, jak godzić się na to, co niesie los.
Prosto od cioci pojechałyśmy do biura zawodów po odbiór numerów startowych, a ponieważ było bardzo ciepło, nie odmówiłyśmy sobie przejazdu przez środek radlińskiej fontanny. Roześmiane i dowcipkujące wróciłyśmy do domu, gdzie umówione byłyśmy z siostrą i siostrzenicą. żadnej z nas nie chciało się gotować obiadu, więc poszłyśmy do pobliskiej restauracji. Wybór potraw był tak bogaty, że Chuda, jak zwykle , nie wiedziała, na co się zdecydować. Wreszcie zamówienie zostało złożone i w loży zasiadło pięć hałaśliwych kobiet w różnym wieku (możecie się domyślić, że obiad trwał dosyć długo, bo każda z nas miała mnóstwo do opowiadania). Po południu czekało nas jeszcze miłe, acz krótkie spotkanie z bratem i bratanicą. O 16.00 zasiadłyśmy w Domu Kultury na odprawie technicznej (ale to też nie należy do tej opowieści) Po 17.00 powtórnie zakotwiczyłyśmy w restauracji, tym razem na lodach i pogaduchach z naszym bliskim znajomym, z którym nie widziałyśmy się od roku.

Wieczorem, leżąc już w łóżku, stwierdziłyśmy, że ilość pozytywnych wzruszeń i emocji była tego dnia niesamowita. W dobrym nastroju, podekscytowane następnym dniem, zasnęłyśmy.
Niedzielę spędziłyśmy najpierw na maratonie, a późne popołudnie w niesamowicie kobiecym gronie na pizzy. Moja śląska rodzina to właśnie przede wszystkim kobiety: ciocia- nestorka rodu, kuzynka, siostra i siostrzenica, bratowa i bratanica. Jedynym mężczyzną, z którym jesteśmy bardzo emocjonalnie związane jest mój brat.


W poniedziałkowy poranek pożegnałam Gui, która wracała już do Wrocławia, odwiedziłam rodziców na cmentarzu, a potem wspólnie z Chudą pojechałyśmy do brata. Przemokłyśmy przy tym całkowicie. Dzień minął nam na zabawie z bratanicą, rozmowach z bratową i bratem, odpoczywaniu. Przy okazji omówiliśmy resztę wakacyjnych planów. W wtorkowy poranek nasze krótkie wakacje dobiegły końca, pociąg TLK Kossak zawiózł nas na Pomorze. 
P.S. 1.Jak podoba Wam się nowa odsłona bloga?
P.S. 2. Bierzemy udział w konkursie na najsympatyczniejszą mamę i córkę. Można na nas zagłosować  wysyłając sms o treści NMC.2 na numer 71321 ( koszt smsa: 1,23 zł)