sobota, 28 września 2013

Po dary jesieni

Usiedliśmy przy kuchennym stole- Ślubny i ja. Ostatnio często tak siadamy we dwoje, bo dzieciaki się porozjeżdżały. 
Tym razem jednak nie piliśmy herbaty, lecz po lampce wina z białej porzeczki, bo właśnie to wino było dziś zlewane do butelek. Z wszystkich win, jakie robimy od wczesnego lata, to z białej porzeczki smakuje mi najbardziej. Wytrawne, o lekko owocowym smaku. Właśnie to wino podajemy do wigilijnej kolacji ( i dlatego zlewane jest już do bożonarodzeniowych butelek ;) )



Delektując się owym „beaujolais nouveau” , przetwarzaliśmy dary jesieni – suszyliśmy grzyby zebrane o poranku w pobliskich zagajnikach(prawdziwki i kozaki- niestety nim zdążyłam zrobić zdjęcia- grzyby były już pokrojone). Jabłka i głóg Ślubny wrzucił do kolejnej butli na wino- wychodzi takie ładne, różowawe w barwie i delikatne w smaku.
Z jabłek przygotowałam też ciasto do porannej kawy, a dzikie gruszki obrałam i wyłożyłam do suszenia- przydadzą się do wigilijnego kompotu.







Pracując wspólnie, rozmawialiśmy o dniu, który powoli się kończy. Miła była ta sobota. Najpierw o poranku pojechaliśmy rowerami na grzyby i dzikie owoce- zabraliśmy naszego psa.
 Na obiad przygotowaliśmy sobie grzybki z kiełbaska i ziemniakami. Potem zaplanowaną mieliśmy przejażdżkę rowerową z dzieciakami z mojej szkoły. Na powitanie jesieni stawiło się dwóch rozrabiaków, z którymi pokonaliśmy kilkunastokilometrową trasę wśród pól i pobliskich wiosek. Pogoda nam dopisała, jechało się raźnie i wesoło. Wybrałam odpowiedni dystans- pod koniec chłopcy już narzekali na ból nóg. Mam nadzieję, ze następnym razem będą już w lepszej kondycji. To była pierwsza z zaplanowanych na tę jesień wycieczek. Kolejna za tydzień.



Teraz słucham jednostajnego szumu wentylatora kuchenki, gdzie suszą się nasze grzyby i owoce, sączę wino i cieszę się z przyjemnie spędzonego dnia. 

poniedziałek, 23 września 2013

Wrócić do Iławy...

Gdy rok temu siedziałyśmy z Gui na iławskim pomoście, obiecałyśmy sobie, że wrócimy nad Jeziorak. Dotrzymałyśmy słowa- dokładnie rok później pojawiłyśmy się w Iławie, ale nie same. Nasze wspomnienia i westchnienia tak głęboko zapadły w serce naszym bliskim, że nad Jeziorakiem znaleźliśmy się we czworo- Gui, Chuda, Ślubny i ja.

 Po pierwszych rozmowach ze znajomymi i zainstalowaniu się na hali gimnastycznej (ach jak my lubimy tę niesamowitą atmosferę, jaka panuje w tej wielkiej dwudniowej sypialni) poszliśmy na kolację do tawerny, którą odwiedziłyśmy z Gui poprzednim razem. (Gui jeszcze nie nadjechała i tylko słała nam złowieszcze smsy- jak mogliśmy bez niej iść na kolację!) Potem z Chudą zrobiłyśmy śniadaniowe zakupy i nie pozostało nic innego jak usiąść na wprost drzwi wejściowych na halę i czekać na Gui.  Jej pojawienie się przywitałyśmy głośnym piskiem, zdawało się, że przytulańcom nie będzie końca ( a przecież widziałyśmy się w niedzielę w Świnoujściu!) Do naszego radosnego ściskania i chichotu dołączył Ślubny obejmując ramionami cały swój „harem” – mało nam przy tym nie połamał żeber.
Wieczór spędziliśmy na rozmowach i kolejnych powitaniach, bo przecież ciągle ktoś nadjeżdżał.
Sobota przywitała nas chłodną, ale dosyć słoneczną aurą.  O 6.30 zarządziłam pobudkę zalewając całej rodzince kawę. Lekkie, ale pożywne śniadanie składające się tradycyjnie z bułek i jogurtów, chwila na przekomarzanie się i ruszamy do Szałkowa, gdzie startuje maraton. Gui ze Ślubnym jadą samochodem, my z Chudą rowerami (samochód na starcie bywa użyteczny jako składzik ubrań wszelakich) . Mamy niezły ubaw, gdy okazuje się, że Gui ze Ślubnym pomylili trasę.
Nasze starty są trochę rozciągnięte w czasie, ja ruszam pierwsza – mam przed sobą 150 km asfaltu, ostatnia wyjeżdża Chuda.
Pierwsze 75 kilometrów naznaczone było frajdą z szybkiej jazdy- to ktoś mnie doganiał, to ja doganiałam kogoś- tu słówko zamienione, tam odkrzyknięte powitanie.
Drugie kółko zaplanowałam jechać tak, by czerpać radość z samotności, wsłuchać się w siebie, zachwycać pięknem. Trasa maratonu, podobnie jak w ubiegłym roku biegnie mało uczęszczanymi drogami wzdłuż jeziora Jeziorak. Jadąc to zbliżałam się , to oddalałam od cudnej toni jeziora. A jezioro jest urokliwe- długie i wąskie wije się niczym rzeka. Chwilami brzegi wznoszą się wysoko, tworząc skarpę i wtedy widok jest najpiękniejszy. Czasami z jeziorem łączy się rzeczka, pojawia się inne jezioro lub jeziorko.  Mijam małe wioseczki ukryte między pagórkami i lasami, a w wioskach niewielkie drewniane domki, zupełnie inne niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni na zachodniej granicy. Bo też dla nas przekroczenie granicy Wisły jest jak podróż w krainę baśni- niby wciąż ten sam kraj, ale chwilami zupełnie odmienny. Las iławski też jest niezwykły. Lasy, które znam, mają jasno określoną granicę- jest nią albo brzeg Bałtyku, albo szczyt góry, na którą akurat wchodzę. Las iławski zda się być bez granic, wydaje się, że jeśli wejdzie się weń, odejdzie od drogi, zamknie się ściana i las będzie potężniał i się zwielokrotniał. Im głębiej się w niego zapuścisz, tym będzie go więcej.  Podziwiałam owo zdradzieckie piękno- proste smukłe drzewa, moczary, zagajniki, wdychałam zapach grzybów i opadających liści. Przywoływałam ulubiony wiersz Harasymowicza „Las”:


Trujące grzyby
za wszelką cenę 
chcą być zebrane
Zielona bylina 
kraje ręce
jak brzytwa
Moczary starają się
sprzedać każdemu
swe dywany
Na polanie
aż czarno od trucizny
Uśmiechają się do ciebie
szalej i ciemierzyca
Las jest cichy
i łagodny


Las tym bardziej złowieszczy, że starający się z powodzeniem zagarnąć terytorium już mu kiedyś odebrane i zagospodarowane przez człowieka- popękany, dawno nie naprawiany asfalt przerastała trawa i mech. Na głowy kolarzy spadały żołędzie i odbijały się z głośnym pacnięciem od kasków, byli tacy, którzy zaliczyli bliskie spotkanie nie tylko z sarnami, ale nawet z jeleniem.
 A potem wyjechałam na porośniętą nawłocią łąkę, przejechałam obok pastwiska i dotarł do mnie zniewalająco słodki zapach- to kwitła gorczyca posiana jako poplon.
I tylko wiatr hulał w barwnych liściach i w moich włosach, chwilami przekomarzał się ze mną, chcąc zrzucić mnie z roweru, ale się mu nie dałam. Cała dojechałam do mety.
Tak. Pokonałam wiatr i swoje słabości. Przejechałam 150 km w 6 godzin.
Na mecie zjadłam pyszny żurek, makaron z gulaszem, popiłam kawą, zamieniłam po kilka słów z tymi, którzy podobnie jak ja dopiero co zjechali z trasy.
Na hali czekała na mnie rodzinka- przejechali swoje kółko i teraz z niecierpliwością czekali na mój powrót. Dziewczyny poszły nad Mały Jeziorak skorzystać z pięknego jeszcze słoneczka.


Gdy towarzystwo bawiło się beztrosko w Szałkowie, ja przysypiałam , przywołując pod powiekami zapamiętane widoki.
W niedzielę wystroiłyśmy się w sukienki, by dobrze prezentować się na podium, bo też każda z nas na to podium wskoczyła- Gui odebrała puchar za 3 miejsce w całorocznej rywalizacji, Chuda i ja za maraton, ale i tak najwięcej frajdy miał Ślubny, gdy odbierał swoje trofeum- był trzeci w swojej kategorii .

Dziewczyny jeszcze w Świnoujściu umówiły się, że pomogą organizatorom w wręczaniu pucharów i teraz świetnie bawiły się w roli hostess.
A potem nadszedł czas pożegnań. Bardzo trudny czas, bo przecież to był ostatni maraton w tym roku.

Ostatnim akordem naszego pobytu w Iławie był wspólny obiad, po którym Chuda z Gui wsiadły do samochodu wrocławskich przyjaciół i odjechały do Wrocławia, a my ze Ślubny ruszyliśmy w kierunku domu. Wybraliśmy drogę przez Malbork i jadąc obok krzyżackiej warowni snuliśmy już plany przyszłorocznego wyjazdu połączonego ze zwiedzaniem tego średniowiecznego miasta. 

środa, 18 września 2013

108 km czyli sabacik w Świnoujściu

W sobotni poranek wyszykowałyśmy się na maraton- w końcu 108 km to nie przelewki, Chuda miała lekkie obawy przed takim dystansem. Potem okazało się, że niepotrzebnie. Pogoda była jak na zamówienie- słońce i lekki wiatr (lekki dla nas, niektórzy narzekali). Gdy ja już jechałam, dziewczyny, oczekując na start, stały się znów "gwiazdami telewizji lokalnej", udzielając wywiadu.

         Trasa XIII Ultramaratonu Rowerowego w Świnouściu wiodła wzdłuż Zalewu Szczecińskiego, ale tylko kilkakrotnie zbliżała się na tyle, by móc cieszyć się jego widokiem. Jednak i te rzadkie momenty sprawiały, że rozpływałam się w zachwycie. Zachwyt towarzyszył mi na całej trasie. Jechałam w niesamowitej euforii, jakby mi kto skrzydła doprawił. Cieszyło mnie słońce, przesuwające się przed moimi oczyma pejzaże, wreszcie mijani na trasie znajomi. Na krótką chwilę stawaliśmy się sobie bliscy, na mgnienie oka, machnięcie ręką. Czasami ktoś mnie wyprzedzał, czasami ja wyprzedzałam. Zdarzało się, ze chwila zamieniała się w wspólne kilometry. Tym razem udawało mi się dłużej utrzymywać w grupie, poczuć wspólnotę z innymi, ich wysiłek stawał się moim.

Za Stepnicą mijałam obie moje dziewczyny, najpierw jadącą samotnie Gui, potem uśmiechniętą Chudą, trzymającą się sporej grupy.  One były przed półmetkiem, ja już wracałam.  Za Wolinem dojechałam do młodszej ode mnie zawodniczki i do mety jechałyśmy wspólnie. A na mecie okazało się, że… cała trasę przejechałam w rekordowym dla mnie czasie poniżej 4 godzin.
A potem było czekanie na dziewczyny, posiłek i rozmowy z tymi, którzy przyjechali wcześniej i tymi, z którymi jechałam.
Po godzinie dojechały dziewczyny- wspólnie! Zmęczone i zadowolone- Gui mniej, Chuda bardziej. Potem zjadły żurek i ruszyłyśmy na prom. Po południu, korzystając z pięknej pogody postanowiłyśmy najpierw iść na kawę i ciasto- trzeba było przecież uzupełnić spalone kalorie, a potem nad morze.

Wybór padł na kawiarnię „Kredens". Urzekł nas wystrój tego miejsca- jednolity, prowansalski z żywą lawendą. Zamówiłyśmy kawę z cynamonem i wielkie czekoladowe ciasto brownie.  To był strzał w dziesiątkę. Sączyłyśmy aromatyczna kawę, opychałyśmy się ciastem i prowadziłyśmy kolejną absurdalną rozmowę z podtekstami, co jakiś czas wybuchając serdecznym śmiechem. Było coś o przystojnych kelnerach, męskich głosach, kulturze języka, egzaminach z tejże i… orgazmie spożywczym. Ten ostatni spowodował dziwny wzrok Niemki siedzącej obok- chyba z całej rozmowy tylko słowo orgazm wydawało się jej znajome.

Bałtyk był jak zwykle urokliwy. Spacerkiem dotarłyśmy aż do ujścia Świny, gdzie stoi charakterystyczny biały wiatrak. Bardzo chciałyśmy go zobaczyć, gdyż nie odwiedziłyśmy go w czasie naszej latarnianej wyprawy.
Wieczorem wspólnie z sąsiadem z campingu poszłyśmy na imprezę integracyjną do mariny. Zjadłyśmy rybkę i spotkałyśmy się ze znajomymi. Dzięki temu Gui zamiast tłuc się pociągiem do Wrocławia wróciła wygodnie samochodem. Sobotę zakończyłyśmy sabacikiem na balkonie naszego pokoju.

A w niedzielę odebrałyśmy trofea sportowe. 

Piątek trzynastego, czyli jedziemy do Świnoujścia

Gui od miesiąca pomieszkuje we Wrocławiu. Ciągle mam nadzieję, że wreszcie o swoim nowym mieście napisze. Póki co, aby się z nią spotkać trzeba się nieźle nagimnastykować, czyli np. wybrać się na maraton.
Umówiłyśmy się w… piątek 13 .  W Świnoujściu. Gdy wybiła 14.00 razem z Chudą wsiadłyśmy do samochodu , mając nadzieję spotkać się z Gui za jakieś 2 godziny. Zapomniałyśmy jednak, że przecież mamy piątek, trzynastego… Najpierw utknęłyśmy na światłach (jedynych w naszym mieście), potem okazało się, że na stacji paliw akurat jest dostawa gazu i trzeba było jechać na następną. Tam zaś pracownik wziął taczki pojechał do innej piaskownicy. Nim wrócił minęły kolejne minuty. Sama droga do Świnoujścia przebiegła bezproblemowo, gadałyśmy sobie z Chudą o wszystkim i niczym, coraz bardziej podniecone zbliżającą się imprezą. Na przeprawie promowej stałyśmy godzinę, czekając na rozładowanie kolejki, a Gui w tym czasie zdążyła dojechać do campingu i się w nim rozlokować. Niestety była coraz bardziej głodna, bo to my wiozłyśmy jej cieplutki domowy obiad.
Wreszcie po 17.00 zameldowałyśmy się na campingu „Relaks”. Nie był to jednak koniec naszego pecha- okazało się, że w naszej łazience coś wylało i było brudno, a żarówka się przepaliła. Zgłoszenie problemu na recepcji na niewiele się zdało: dostałam nową żarówkę i…. bawełniany podkoszulek zamiast szmaty, żeby sobie posprzątać. Zachwycona nie byłam i zastanawiam się , czy w przyszłym roku zanocujemy w tym samym miejscu. Na tym nasz pech się wyczerpał i mogłyśmy cieszyć się zbliżającą się przygodą.
Po odebraniu pakietów startowych w domu kultury, poszłyśmy w poszukiwaniu kolacji. Nasz wybór padł na … „Krewetkę”. Taka nazwę nosił bar kuszący dużym napisem pizza z pieca. Weszłyśmy do środka. Wyglądało sympatycznie i schludnie. Zamówiłyśmy herbatę i pizzę hawajską z podwójnym serem. Oczekując na posiłek zrobiłyśmy sobie kilka fotek. Wtedy tez okazało się, że przez okno przygląda nam się ciekawie wyglądający gość: przyprowadził go … rower, bo trudno powiedzieć, że tym rowerem przyjechał- tak się chwiał. Na rowerze przywieszone miał torby, siatki i różne takie. Strój gościa i ogólny look wskazywał na gatunek menelski, ale z kulturą. Menel przez szybę nam pomachał, cieszył się, że robimy sobie zdjęcia i coś tam pod nosem mamrotał.
Potem zadzwonił telefon. Mój. Usłyszałam męski głos informujący mnie, że rozmowa będzie nagrywana a on dzwoni z propozycją.
- Znaczy, chce mi pan coś sprzedać?- zapytałam lekko rozbawiona, bo widziałam miny moich dziewczyn.
- Dzwonię z pewną propozycją- niezrażony kontynuował głos.- Teraz ja musiałam zrobić głupią minę, bo dziewczyny wybuchnęły gromkim śmiechem, którym zagłuszyły wywód męskiego głosu w telefonie. Nie dowiedziałam się, na jakie spotkanie chce mnie zaprosić i co mi wcisnąć, bo krztusiłam się ze śmiechu i dalsza rozmowa nie miała sensu.


Pizza okazała się wielka, pożywna i smaczna- na ziołowym cieście. Objadłyśmy się jak bąki, a ostatni kawałek zapakowano nam do domu (Gui zjadła na śniadanie) .
Po takiej radosnej kolacji wróciłyśmy do MDK na tzw. odprawę techniczną. Wysłuchałyśmy wszystkich ważnych informacji i przywitały się ze znajomymi, którzy gromadnie przybyli na imprezę.



A w sobotę ruszyłyśmy przed siebie, ale o tym w następnym poście:)

środa, 11 września 2013

Jak zrobić leczo z cukinii?

Korzystając z ładnej pogody, pojechałam wczoraj na działkę, a tam... wszystko rośnie! Pomidory pod folią, cukinie na grządkach, fasolka, sałata, rukola, buraczki, marchewka i całe mnóstwo... chwastów. 
Chwasty powyrywałam gdzieniegdzie i zebrałam plony. 
A potem cały wieczór spędziłam w kuchni gotując i przetwarzając. Efekt: mrożonki i słoiczki. Najbardziej dumna jestem z potrawy znanej jako leczo z cukinii. Moje leczo jest całkowicie wegańskie.

niedziela, 8 września 2013

Co zobaczyłyśmy w Dziwnowie?

Gdzieś na początku września w moje ręce wpadła ulotka, na niej latarnie morskie. Nie zwróciłam na nią większej uwagi, gdyż wydawało mi się, że chodzi o Park Miniatur Latarń Morskich w Niechorzu. Jednak po chwili mój wzrok przykuły znajdujące się na ulotce miniaturowe pociągi. Wtedy okazało się, ze ulotka reklamuje zupełnie inny park miniatur, znajdujący się w Dziwnowie. Stwierdziłam, że należy się tam wybrać, gdy tylko nadarzy się okazja. No i ta znalazła się bardzo szybko- z Chudą szukałyśmy wystarczająco długiej trasy, by potrenować przed maratonem w Świnoujściu.
Pogoda na wycieczkę rowerową była wymarzona (przynajmniej na początku) . Już około jedenastej byłyśmy w Dziwnowie. Zgodnie z wskazówkami zawartymi na ulotce przejechałyśmy przez most, a za nim skręciłyśmy w lewo. Naszym oczom ukazał się Nadmorski Park Miniatur i Kolejek.

Po zakupieniu biletów (12 zł –ulgowy i 14 zł-normalny) znalazłyśmy się wśród latarń morskich. Przy kasie zaproponowano nam skorzystanie z usług przewodnika ( w cenie biletu). Jednak mnie bardziej zależało na tym, aby jeszcze raz przypomnieć sobie swoją zeszłoroczną wyprawę i opowiedzieć o niej Chudej. Zaraz na początku zauważyłam, że latarnie nie są ułożone zgodnie z rozmieszczeniem geograficznym- Ustkę zamieniono miejscami z Darłowem. Trzeba przyznać, że młody przewodnik ze skruchą przyznał, iż mam rację, bo się budowlańcom pomyliło. Część latarń ukryto za stojącym na terenie parku budynkiem gospodarczym, co zaburzało zwiedzanie.


Pośrodku parku umieszczono miniaturowe tory kolejowe ze stacją, mostami i wiaduktami. Po torach jeżdżą równie miniaturowe pociągi. Kolejka cieszyła się ogromnym zainteresowaniem dzieciaków biegających po parku. Dla dzieci przygotowano także nieduży plac zabaw. Po zwiedzaniu można wypić kawę czy herbatę, a także zjeść lody, a nawet gofry ( no nam się nie udało).
W sumie miejsce ciekawe, warto zajrzeć tam, będąc w okolicy. Mnie jednak bardziej przekonuje park w Niechorzu, ze względu na bardziej uporządkowaną ekspozycję.
Na minutę prze 12.00 znalazłyśmy się z powrotem na moście w Dziwnowie ( godzina jest tu wyjątkowo ważna- most jest zwodzony, a nam udało się przejechać przed podniesieniem go) Pół godziny później zameldowałyśmy się w Pobierowie, gdzie byłyśmy umówione ze znajomymi w restauracji „Lemon”. Koleżanka zachwalała podawana tu zupę rybna i postanowiłyśmy z tej propozycji skorzystać- warto było- w zupie pływały wielki kawałki łososia i dorsza. Pychota.
Teraz pozostało nam już tylko dojechać do Trzebiatowa, co jednak wcale nie było takie łatwe ze względu na ilość pochłoniętej przez nas zupy i wiatru, który złośliwie wiał prosto w twarz.

Do domu dojechałyśmy … głodne od zmagania się z pogodą. Zatem przygotowałyśmy sobie kolację na miarę naszych marzeń i zasiadłyśmy do stołu, podsumowując dzień. 

sobota, 7 września 2013

Dożynki w Chomętowie

Dzień zaplanowaliśmy sobie bardzo ambitnie. Najpierw poranny wypad do lasu z zbieraniem grzybów i borówek (wpis o borówkach ciągle czeka na lepsze czasy), a po obiedzie zdecydowaliśmy się odwiedzić pobliską wieś- Chomętowo. Okazja była nie byle  jaka- powiatowe dożynki.


Wjechaliśmy akurat w chwili, gdy włodarze powiatu zaczynali dzielić się chlebem zebranymi gośćmi. Nam tez udało się owego wielkiego pięknego chleba z rąk samego starosty spróbować. 


Potem zaczęliśmy zwiedzać stoiska przygotowane przez poszczególne sołectwa i gminy. A było co oglądać. Gmina Rewal pokazała wyplecione z słomy gospodarstwo, w namiocie gminy Płoty raczono dziwnymi napojami, Karnice serwowały domowej roboty pasty na chlebie i wystawiły stoliczek na tle zdjęcia niszczejącego pałacu w Dreżewie. Sołectwa trzebiatowskie, najbliższe naszemu sercu wystawiły się niezwykle bogato. Smaczne ciasta, wędliny własnego wyrobu, grill z kiełbaską i kaszanką, herbata. Wszystko w stylowym wystroju. Dalej było nadziewane prosię- chyba należące do sołectw gryfickich i uczniowie z ZSP w Trzebiatowie, którzy szykowali jakąś niespodziankę.

Pod scena ustawiono dożynkowe wieńce, to one zawsze przyciągają moją uwagę i są najważniejszym elementem tego dnia. Fascynują mnie misternie układane, wyplatane, wiązane i klejone dary natury układane w niepowtarzalne wzory.

Występujące na scenie okoliczne zespoły ludowe dopełniały atmosfery ludowego święta.
Wędrując z talerzykiem pełnym smakołyków co i rusz spotykałyśmy znajomych i rodzinę. Tu kilka słów, tam kilka. Kilka serdecznych powitań parę uśmiechów. Zabawa trwała w najlepsze, a przed biesiadnikami wystąpić miało jeszcze wielu wykonawców. My jednak na wieczór mieliśmy jeszcze inne plany, więc zdecydowaliśmy się na powrót do domu. Przed samym wyjazdem jeszcze miłe panie reprezentujące bank BGŻ wręczyły nam rowerowe upominki i mogliśmy ruszyć do domu.
A teraz szykuję się na koncert:



piątek, 6 września 2013

Jabłeczna pora

- Jabłka...- rozmarzyła się Chuda, widząc mnie nad miską żółciutkich "spadów". Właśnie chwilę wcześniej odwiedziłam ulubioną dziką jabłonkę, rosnącą na miedzy. A teraz przygotowywałam jabłuszka do suszenia na zimę.
- Zrób ciasto. Takie jak tylko ty robisz. Bżżżż.... - tu pojawił się gest trzymania miksera- i gotowe.
No cóż, a dopiero kilka godzin wcześniej śmiałam się z koleżanką, że jeśli ciasto ma więcej niz 5 składników, to dla mnie jest już za trudne... Nie czuję się mistrzynią w pieczeniu ciasta, ale placek z jabłkami mogę ewentualnie upiec.

I tak przygotowałam: mąkę, proszek do pieczenia, cukier,  margarynę, 3 jajka, mleko, cynamon, cukier waniliowy,obrane jabłka, kieliszeczek rumu (jak widać więcej niz pięć składników, ale prawie wszystko wrzuca się razem:))


A potem wsiadłam na rower, by pożegnać słońce.



Gdy wróciłam, usiadłyśmy jeszcze z Chudą nad filiżanką kakao i tym aromatycznym ciastem. Nawet smaczne wyszło:)



niedziela, 1 września 2013

Wyprzedaże na Wybrzeżu

Nadmorskie miejscowości powoli pustoszeją, robi się chłodniej i spokojniej. Już tylko emeryci i studenci zasiadają na plaży lub okupują kawiarniane stoliki. Zamykane są stragany , namioty, sklepy. Za kilka, najwyżej kilkanaście dni zamknięte zostaną także kawiarnie i restauracje, a jedynym miejscem, gdzie będzie się można napić kawy pozostanie stacja benzynowa... 
Ostatnie dni sezonu są najlepszym momentem na zrobienie okazyjnych zakupów, bo nadmorskie sklepiki wyprzedają towar. Czasami obniżki sięgają nawet 70%. 

My też postanowiliśmy skorzystać z okazji. Przed dwa dni odwiedzaliśmy namioty w Mrzeżynie i Dźwirzynie. Efekt: mąż ma dopasowane dżinsy i koszulkę - dotychczasowe ubrania zaczęły na nim wisieć odkąd razem z nami jeździ rowerem. Chuda stała się posiadaczką trampek. Mnie po wielu bólach i przymierzeniu chyba z dziesięciorga spodni udało się wreszcie dostać czarne sztruksy, które jako tako na mnie leżą- jako- tako, bo w odróżnieniu od współczesnych nastolatek ja mam zarówno biodra jak i talię. 
Jednak mnie bardziej interesują kosze w tzw. namiotach. Czego tam nie ma... garnki, deski, zmywaki obok chińskich ubrań, zabawek i lakierów do paznokci. dzięki wizycie w takim namiocie stałam się posiadaczką dwóch desek drewnianych oraz 10 słoiczków na przyprawy, które ozdobię metodą decoupage. Mam też pudełko wykałaczek, zmywaki do garnków, olejki zapachowe  ( 1 zł za flakonik), mamy też kolejne śrubokręty i jakieś inne narzędzia o nie znanym mi przeznaczeniu. Przez kilka minut zastanawiałam się nad kupnem 5 cm laleczki za 1 zł, dla samej przyjemności jej posiadania, ale wszystkie rudzielce miały tak skołtunione włoski, że nie wyglądały już zachęcająco. Mogłam tez kupić maskę czarownicy na halloween;)

 W namiocie z książkami natomiast zakupiłam aktualną mapę Poznania- wybieramy się tam w październiku, a poprzednia mapa ma już... 25 lat, więc chyba się zdezaktualizowała ;) 
Pewnie gdybym jechała samochodem a nie rowerem, stałabym się szczęśliwą posiadaczką jeszcze innych cudów o większych gabarytach, np ręczników lub koców.