poniedziałek, 30 lipca 2018

XV Klasyk Kłodzki

Takie widoki z okna w pokoju... 
Po jednym z ostatnich wyjazdów na maraton bladym świtem Krzyś podejmuje decyzję, że tym razem śpimy na miejscu. Wobec tego już w czwartek pakuję swoje bagaże i szykuję się do wyjazdu. W piątek wczesnym rankiem jadę do pracy, z której po południu odbiera mnie mój chłopak i od razu zmierzamy w kierunku Kotliny Kłodzkiej. Po dwóch męczących tygodniach w pracy i niedospanej nocy w aucie...zasypiam. Obudzona zostaję dopiero w Zieleńcu pod pensjonatem, w którym śpimy. Wypakowujemy auto, meldujemy się, rozmawiamy ze znajomymi, którzy śpią w pokoju obok, dowiadujemy się u właścicielki, czy nazajutrz będziemy mogli zostać trochę dłużej i spokojnie ogarnąć się po maratonie. Później jeszcze obiad, niewielkie zakupy odebranie pakietów, chwila rozmowy z organizatorem i wracamy do pokoju. Ogarniamy się, szykujemy rowery i stroje, przypinamy numery startowe i idziemy wcześnie spać. Starty dopiero o 8, więc nie musimy zrywać się bardzo wcześnie, ale odczuwam spory brak snu, więc szybko zasypiam i śpię, jak dziecko. 


Poranna mgła
Rano wita mnie rozlewająca się za oknem...szarość. Gęsta mgła ogranicza rozległy widok, który jeszcze poprzedniego dnia roztaczał się z okien sypialni. Nie przejmuję się nią jednak specjalnie i biorę się za przygotowanie śniadania. Owsianka, kisiel, bułka z dżemem - wciąż szukamy najlepszych śniadaniowych rozwiązań, które pozwolą nam nie odczuwać głodu na trasie zbyt szybko. Na pół godziny przed startem ruszamy w stronę parkingu, który rokrocznie stanowi miejsce bazy maratonu. Mgła w tym czasie unosi się lub opada i robi się coraz cieplej. Po krótkiej rozgrzewce i kilku powitaniach staję na starcie w pierwszej grupie. Mam świadomość, że panowie odjadą mi już na pierwszym zjeździe - moja niewielka masa średnio współpracuje z grawitacją. Niemniej dociskam mocniej pedały i staram się stracić jak najmniej. Ale nie udaje mi się utrzymać grupy. Niemal na początku zostaję więc sama - to góry, norma. Na dole jest mgła. Szaro, buro, ale ciepło. Wilgoć osiada na okularach i kierownicy, spływa po skórze - niezbyt przyjemnie. Mijam kolejne wsie nad Orlicą, gdy słyszę za sobą okrzyk Krzysia. Startował 2 minuty za mną, więc nie dziwię się, że już jest. Odkrzykuję coś i postanawiam przyspieszyć, w efekcie czego...utrzymuję się z tą grupą aż do pierwszego podjazdu w Czechach! Nie sprawia mi to jakiegoś wielkiego problemu i aż sama jestem zdziwiona. Na pierwszej hopce jednak odpadam. Po chwili wita się ze mną mijający mnie Remik. Później wyprzedzi mnie Jacek z informacją, że Iza jest minutę za mną, a Gosia dwie. Izę widzę po chwili - podjeżdżamy w Czechach drogą, która dotychczas stanowiła zwykle zjazd. Tym razem jednak zmiana trasy sprawiła, ze obecnie pniemy się pod górę (zjeżdżać w tym miejscu będziemy za kilkadzisiąt km). Spinam się w sobie i Iza wyprzedza mnie dopiero na zjeździe - sukces na miarę moich możliwości! Jeszcze jakiś czas mam ją czasem w zasięgu wzroku, ale nie zmienia do faktu, ze na mecie będzie ok 25 minut przede mną. Trasa w Czechach obstawiona jest właściwie na każdym skrzyżowaniu, asfalty są fantastyczne. Dogania mnie pan Edziu, zamieniamy kilka słów i jedzie dalej. Będę się z nim jeszcze kilkakrotnie mijać na trasie. Pojawiają się też pierwsi zawodnicy z dystansu Mega. Zatrzymuję się na moment na punkcie, żeby uzupełnić wodę w bidonie - w międzyczasie robi się bardzo ciepło, a do kolejnego zaplanowanego przystanku mam jeszcze trochę do przejechania, łapię jeszcze kawałek pomarańczy i lecę dalej. 

Pachną marchewniki, z których paruje poranna wilgoć, pachnie las, łąki. Wjeżdżam na drogę sudecką - czeka mnie teraz jeden z najpiękniejszych fragmentów tej trasy. Świetny asfalt na coraz dłuższym odcinku pozwala na szybką jazdę. Jem batonik i zaczynam marzyć o umyciu twarzy - temperatura robi się coraz wyższa. Spory fragment dotychczas dziurawej drogi został wyremontowany. Jednak dojazd do Różanki nie zawodzi - podjazd i zjazd wołają o pomstę do nieba. Za pierwszym razem jadę dość asekuracyjnie, ale dwa pozostałe zjazdy będę pokonywała coraz szybciej. Rozpoczynam podjazd pod Gniewoszów. Pamiętam go sprzed kilku lat, jako totalnie upierdliwy - i taki jest. Ciągnie się to to dość monotonnie, bez znaczących stromizn czy wypłaszczeń. Tylko końcówka budzi emocje, bo pozbawiona jest niemal doszczętnie asfaltu. Dwukrotnie usuwa mi się tam spod koła kamień. Ale zanim szczyt - po raz drugi mija mnie Remik witając się radośnie. Ja jestem w stanie zawołać za nim "Ale już?!" - miałam nadzieję, że na pierwszym okrążeniu nie dostanę jeszcze dubla. Okazuje się jednak, że jego przewaga nad pozostałymi zawodnikami jest po prostu na tyle duża, że przed wjazdem na drugie koło minie mnie jeszcze tylko jeden. Na drugim kółku trzech i...byłoby na tyle. Krzyś nie zdążył, ale z naszych wyliczeń wynika, że niewiele mu brakowało. Drugi podjazd pod Gniewoszów idzie mi łatwiej (ale trochę wolniej). Po drodze zagaduję do Gosi Szalewicz i Irenki. Na szczycie, zgodnie z obietnicą, jestem ok 13 i zatrzymuję się na punkcie. Uzupełniam wodę w bidonach, zjadam pomarańczę, pozwalam sobie na chwilę wytchnienia. Zapowiadam, że na trzecim okrążeniu nie będę się zatrzymywała, co zostaje zapamiętane przez najmłodszego pomocnika na punkcie - chłopiec jest pełen entuzjazmu i z ochotą pomaga uczestnikom. 


Ostatnią pętlę męczę. Pod Gniewoszów się czołgam. Jestem zmęczona upałem, doskwiera mi lewa stopa, nie chce mi się. Ale jadę. Uparcie i konsekwentnie. Gdy po raz ostatni zjeżdżam z Gniewoszowa i nie muszę zawijać na pętlę jestem szczęśliwa. Nie łapię za hamulec, pozwalam kółkom się toczyć w dół. Przede mną ostatnie 20 kilometrów - dobry asfalt kilka niewielkich hopek, których normalnie nawet bym nie zauważyła i sam podjazd do mety - parę kilometrów o nachyleniu kilku procent, które jednak denerwują i męczą oraz ostatni podjazd do samego Zieleńca. Najpierw jednak wyciągam z kieszonki colę, otwieram ją ostrożnie - udaje się nie rozlać. Cukier mi się przyda, a nie mam ochoty na kolejny batonik, smak ostatniego żelu wciąż czuję w buzi (bleee, to był smutny żel - nauka na przyszłość: żal z AtivLab jeść pierwszy, bo jest okropny, a ten z Decathlonu, nawet w najmniej chcianym smaku okazuje się o niebo lepszy). Niedługo potem dojeżdżam po raz kolejny do pana Edzia. Łapią go skurcze i zostaje w tyle. Po chwili mnie dogania i kawałek jedziemy razem. Na spotkanie wyjeżdża mi Krzyś. Przyspieszam więc, to ostanie kilometry, a wiem, że jeszcze trochę mogę. Nie chcę picia. Batona też nie. Chcę pod prysznic. Wiem, że jak zwolnię, to zacznie gadać. Jak zacznie gadać, to się zatrzymam i go zamorduję, a ukrywanie ciała pewnie trwa długo, więc stracę sporo czasu. No to przyspieszam. Resztką sił wstaję jeszcze kilkakrotnie i podjeżdżam ostatni podjazd. Na metę wjeżdżam po 7,5 godziny. Planowałam zmieścić się w ośmiu, jestem więc bardzo zadowolona. Odbieram medal, gratulacje, ale myślę już tylko o powrocie do pokoju i zimnym prysznicu - cała się kleję od potu. Gdy zdejmę koszulkę okaże się, że mogłaby założyć hodowlę jakiś muszek czy innego robactwa, które się do mnie przykleiło. 

Po kąpieli pakujemy auto i wracamy na metę. Teraz mamy czas i głowę, by na spokojnie zjeść. Dostaję ogromną porcję ryżu z potrawką (uwielbiam!), poprawiam jeszcze plackiem drożdżowym z cynamonową kruszonką. Dekoracje dopiero na parę godzin, a my chcielibyśmy dojechać do Wrocławia o jakiejś normalnej godzinie. Idziemy więc dowiedzieć się, czy możemy odebrać wcześniej nasze trofea. Ja jestem w kategorii jedyna, a Krzyś w swojej pierwszy. W open zajmuję  miejsce, Gosia wjechała ok 25 minut po mnie, Iza mniej więcej tyle przede mną. Stajemy na podium z organizatorem, kończymy ostatnie rozmowy i jedziemy do domu. 

Klasyki organizowane przez KKZK nigdy nie zawodzą swoją atmosferą. Podobnie było tym razem. Jak zawsze też trasa była doskonale oznakowana i w newralgicznych miejscach zabezpieczona przez wolontariuszy (co jednak nie zmieniło faktu, że kilka osób zdołało się zgubić). Punkty jak zawsze zorganizowane super, pełne ludzi rwących się do pomocy, tętniące życiem i radością. Nawet słabych asfaltów z roku na rok coraz mniej! 

14 komentarzy:

  1. Serdeczne gratulacje:-) dla mnie te podjazdy na rowerze pod górkę to dopiero wyczyn, pewnie odpuściłabym na pierwszym:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mario ja na początku odpuszczałam po prostu maratony w górach - wszystko jest tylko kwestią nastawienia i treningu ;)

      Usuń
  2. Jacież... ale to musiało być wyzwanie. Gratulacje:D
    pozdrawiam serdecznie znad filiżanki kawy:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, było i to nie lada. Szczególnie, że w tym roku założyłam sobie już nie tylko po prostu przejechać, ale i zmieścić się w jakiś ramach czasowych.
      Pozdrawiam cieplutko

      Usuń
  3. Bardzo podoba mi się, jak opisujesz całą wyprawę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi. Zdarza mi się jeszcze coś napisać w przerwach między maminymi wpisami :)

      Usuń
  4. Super, gratuluję. Fajnie, że trasa była dobrze oznakowana.

    OdpowiedzUsuń
  5. O Matko! Gratulację, ja bym nie dała rady. Kocham wspinać się po górach ale to... Super sprawa. Ciekawa jestem, czy długo trzeba przygotowywać swoje ciało by zderzyć się nagle z takim maratonem?
    Jestem wysportowana, treningi mam codziennie ale nadal nie wiem, czy dałabym radę.
    Podziwiam :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Wow, podziwiam i serdecznie gratuluję! Przede wszystkim tego, że Ci się chce.

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo przyjemnie było przeżywać te jazdę z Tobą! Świetnie piszesz! Pozdrawiam cieplutko :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Szacunek! Gdybym nie umarła na trasie, z pewnością zabilyby mnie zakwasy 😂

    OdpowiedzUsuń
  9. Bardzo jest nam miło że bufet i obsługa wywiązała się a nasza siostra rowerowa jest zadowolona. Pozdrawiamy bufet KKZK na Gniewoszów 🙂

    OdpowiedzUsuń