Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Klasyk Kłodzki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Klasyk Kłodzki. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 30 lipca 2018

XV Klasyk Kłodzki

Takie widoki z okna w pokoju... 
Po jednym z ostatnich wyjazdów na maraton bladym świtem Krzyś podejmuje decyzję, że tym razem śpimy na miejscu. Wobec tego już w czwartek pakuję swoje bagaże i szykuję się do wyjazdu. W piątek wczesnym rankiem jadę do pracy, z której po południu odbiera mnie mój chłopak i od razu zmierzamy w kierunku Kotliny Kłodzkiej. Po dwóch męczących tygodniach w pracy i niedospanej nocy w aucie...zasypiam. Obudzona zostaję dopiero w Zieleńcu pod pensjonatem, w którym śpimy. Wypakowujemy auto, meldujemy się, rozmawiamy ze znajomymi, którzy śpią w pokoju obok, dowiadujemy się u właścicielki, czy nazajutrz będziemy mogli zostać trochę dłużej i spokojnie ogarnąć się po maratonie. Później jeszcze obiad, niewielkie zakupy odebranie pakietów, chwila rozmowy z organizatorem i wracamy do pokoju. Ogarniamy się, szykujemy rowery i stroje, przypinamy numery startowe i idziemy wcześnie spać. Starty dopiero o 8, więc nie musimy zrywać się bardzo wcześnie, ale odczuwam spory brak snu, więc szybko zasypiam i śpię, jak dziecko. 

niedziela, 23 lipca 2017

XIV Klasyk Kłodzki- 100 km po górach

Nie ma gigi!??? Ta elektryzujaca wiadomość prawie zniweczyła nasze weekendowe plany. Co roku o tej porze jeździmy na Klasyk Kłodzki i pokonujemy najdłuższy dystans. A tu taka straszna nowina! Zastanawiamy się, czy jest sens jechać kilka godzin samochodem, by spędzić na rowerze ok. 5 godzin. Messenger rozgrzał się do czerwoności. Wreszcie podejmujemy decyzję, że jedziemy, ale tylko z jednym noclegiem. Cóż... nie pójdę na prawdziwki, których ponoć mnóstwo rośnie w Górach Orlickich. I tak, w piątkowe popołudnie meldujemy się w Zieleńcu. Noclegi tradycyjnie zamówiłam w Zielenieckiej Chacie. Lubię klimat tego miejsca.

piątek, 29 lipca 2016

Słoneczny Zieleniec- XIII Klasyk Kłodzki

Do Zieleńca, jak co roku, dojeżdżamy z Gierczyna. Tym razem jednak pilotem jest Chuda- Gui została w Gierczynie (po zeszłorocznej przygodzie z burzą straciła chęć jazdy w Górach Orlickich). W Kamiennej Górze tradycyjnie mylimy trasę. Potem już bez przeszkód pokonujemy góry i pagóry, delektując się widokami.
Noclegi zamówiłam w pensjonacie Snow House, gdyż w naszej ulubionej Chacie Zielenieckiej zabrakło miejsc. Pensjonat mieści się nad Chatą, więc dojazd do niego jest jeszcze trudniejszy, a zimą nie chciałabym go pokonywać. Cała reszta robi pozytywne wrażenie- przestronny pokój z aneksem kuchennym i łazienką spodobał nam się od razu, dodatkowym atutem był spory balkon, na którym spędziłyśmy sobotni wieczór. Trochę naszukałyśmy się naczyń, gdyż nie było ich w aneksie kuchennym. Okazało się, że właściciel bogate wyposażenie kuchni umieścił w... komodzie (Chuda zdziwiła się, gdy chciała coś do niej włożyć)
Po zaaklimatyzowaniu się w pokoju poszłyśmy odebrać pakiety startowe i przywitać ze znajomymi. Niestety, ludzi było jeszcze niewielu, tylko Orgowie "walczyli z pudłem medali, które wysypały się z auta. Zasiadłyśmy zatem w jednym z zielenieckich lokali i zamówiły makaron.

środa, 29 lipca 2015

Wiało, grzmiało i padało... XII Klasyk Kłodzki

Przyjemne,ciepłe południe. Właśnie spakowałam samochód i ruszam przed siebie.Przede mną 160 km samochodem po górach.Zdecydowanie wolałabym trasę pomiędzy Gierczynem a Zieleńcem pokonać rowerem (dystans taki sam jak ten, który pojadę następnego dnia, a i przewyższenia pewnie podobne). Póki co jednak zatrzymuję się na dworcu kolejowym w Marciszowie, gdzie umówiłam się z Gui. Odbiorę ją z pociągu z Wrocławia i dalej pojedziemy razem. Hura! Bez pilota jedzie się źle,nawet wtedy, gdy dobrze zna się trasę. A trasę znam, bo przecież niepierwszy raz jadę samochodem do Zieleńca (choć po prawdzie za każdym razem jest to nieco inny wariant drogi). Gadamy,planujemy, podziwiamy barokowy kościół w Krzeszowie, przejeżdżamy czeską granicę, robimy zakupy w czeskim markecie,przejeżdżamy granice,jeszcze Lewin Kłodzki i jesteśmy w Zieleńcu,gdzie w naszej ulubionej Zielenieckiej Chacie już czekają na nas Chuda z Robertem. Czekana nas także przemiła gospodyni Chaty. Rozpakowujemy auto i gdy siadam na łóżku zauważam, ze chciałabym tu spędzić kilka dni, bo atmosfera pensjonatu,jego wyposażenie za każdym razem wywołują we mnie nieodpartą chęć niczym nie zmąconego odpoczynku. Gui ma podobne odczucia. Nawet zastanawia się, czy nie wrócić do Zieleńca we wrześniu. 

poniedziałek, 28 lipca 2014

Arbuz z widokiem na Śnieżnik- XI Klasyk Kłodzki

Świt nad Zieleńcem zaskoczył bezchmurnym niebem. Było to niemałe zaskoczenie, bo poprzednie dni nie nastrajały optymistycznie- mgły i deszcz ciągnące się przez całe Sudety zwiastowały kolejny deszczowy maraton.
Ponieważ nocujemy w Chacie Zielenieckiej, możemy przygotować prawdziwe „śniadanie mistrzów”. Wstaję o szóstej, by dokładnie na 6.30 gotowe były jajka na bekonie i kawa. W przytulnej jadalni niespiesznie pijemy kawę i pałaszujemy śniadanie. Jest gwarno i wesoło- wszak jest nas tu ośmioro maratończyków. Pierwsi od stołu odrywają się Giganci i Chuda, która ma zamiar sfotografować starty.
Z Gui mamy trochę więcej czasu. Przygotowujemy się powoli i podchodzimy na parking. Teraz jest tu mnóstwo znajomych, więc czas do startu mia szybko. Pierwsza rusza Chuda, 4 minuty później ja, a Gui, która wybrała dystans 65 km dopiero po 9.00.
-Przyjedź do Karpacza.- słyszę obok siebie i dostaję ulotkę
.- Nie wiem, czy dam radę, bo to początek roku szkolnego, będzie ciężko się wyrwać.
-Oj, szkoła się bez ciebie nie zwali. Przyjedź.
-Może... i wtedy pojadę Giga.
-Giga? I co trzy razy podjedziesz?
-Podjadę, jak nie będę musiała ciągnąć się przez Karpacz, to pojadę.
-Nie będziesz musiała. Przyjedź, wystartuję cię w pierwszej grupie.
No i chyba trzeba zapisać się na Liczyrzepę... potem wsiąść w samochód i znów jechać przed siebie...

Ruszam. Najpierw 10 km szybki zjazd ( dobrze o tym pamiętać za 100 km ). Jadę przecudna doliną, mijam Lasówkę, a potem Mostowice. Podziwiam kolejne maleńkie wiejskie kościółki, już rok temu zachwyciły mnie barokowe i neogotyckie wieże.
A potem już wjazd w Góry Orlickie. W niewielkich przysiółkach i wioskach panuje iście sielankowy nastój, który udziela się także i mnie. Z radością obserwuję beztroskie dzieci skaczące na trampolinie lub taplające się w basenie. Prawie odczuwam ich radość. Pogoda cudowna, jest coraz cieplej, wiatru brak. Pejzaże zachwycają. Najpiękniejszy jest ten powyżej Ricky. Rok temu miałam tu dylemat: podziwiać widoki, czy patrzeć na dziurawą drogę. Tym razem mogę bezkarnie wpatrywać się w góry- wyrwy w asfalcie zostały zalane, może nie jest o idealne rozwiązanie, ale wystarczające, by spokojnie jechać w dół. Co jakiś czas mijamy się z innymi uczestnikami maratonu, czasem ktoś krzyknie życzenia imieninowe, co wprawia mnie w radosny nastrój.
Kolejny podjazd i... osiągnęłam cel na dziś- widzę przed sobą Chudą. Do punktu żywieniowego dojeżdżamy już razem. Zatrzymujemy się, aby uzupełnić zapas wody i zjeść kawałek arbuza. Śmiejemy się, że wjechałyśmy tylko po to, aby delektować się arbuzem i nim się spostrzegamy mamy bidony napełnione wodą, a w dłoniach dzierżymy solidne kawałki soczystego owocu- tak działają ludzie na punkcie- nim zdążysz pomyśleć, ze czegoś potrzebujesz- już to masz :) Chwilę jeszcze się przekomarzamy i ruszamy. Przed nami, można powiedzieć ekspresowy zjazd do Mostowic. Tu co poniektórzy osiągają zawrotne prędkości, ja ze swoją wagą rozpędzam się „tylko” do 60 km/h. Mimo kilku podjazdów, średnia prędkość nie spada poniżej 20 km/h, co dodatkowo mnie cieszy, bo być może będzie to najszybszy mój górski maraton. Wracamy do Polski, wjeżdżamy w Góry Bystrzyckie. Najpierw spokojnie drogą śródsudecką. Dobry asfalt i niewielkie różnice wzniesień sprawiają, że Chudej nie zamykają się usta. Gadamy prawie cały czas. Cicho robi się dopiero wówczas, gdy albo ona śmiga mi na zjeździe, albo ja wyprzedzam ją na podjeździe. Przed Różanką jedziemy już w pewnej odległości od siebie, co spowodowane jest fatalnym stanem asfaltu. Jej opony pozwalają na szarżę, ja muszę odpuścić.
Wieś Różanka dba o swoja nazwę- wita nas zapachem róż hodowanych w ogrodach. Ich niesamowita woń towarzyszy nam w czasie przejazdu przez całą wioskę. W centrum zwalniam- barokowy, wyremontowany kościół przyciąga mój wzrok. Potem zaczynają się podjazdy. Dogania nas kilku Gigantów na ostatniej pętli. Widać, że im ten podjazd też daje się we znaki, gdyż do kolejnego punktu żywieniowego dojeżdżamy prawie jednocześnie. Wcześniej jednak naszym oczom ukazuje się najcudowniejszy widok na tej trasie- panorama Masywu Śnieżnika i choć jazda z głową wykręconą w bok jest może karkołomna, to ja nie mogę oderwać wzroku od majaczących w oddali gór.
Wreszcie jesteśmy na szczycie. Powtarzamy żarto o tym, że wjechałyśmy tylko po to, żeby dostać kawałek arbuza. Organizator, który w czasie maratonu zda się być w kilku miejscach jednocześnie, ciągnie mnie na wolną przestrzeń:
-chodź, zobacz, widziałaś ten widok? Tam jest Śnieżnik.- wymienia kolejne nazwy. Uśmiecham się.
-Widziałam. Najpiękniejszy widok na tej trasie. - sok z arbuza kapie mi po brodzi i dłoniach... -Jedziesz ze mną?- zachęca Ania Gigantka. Przez chwilę nawet się zastanawiam, ale wtedy nie zdążyłabym na dekoracje Gui.
-Nie tym razem jeszcze. - odmawiam.
Zbieramy się z Chudą do zjazdu. Łapię jeszcze batonik i już pędzimy w dół. Przed nami ostatnie 20 km trasy. Zjadamy każda swój batonik, żeby ten ostatni podjazd pod Zieleniec nas nie zmęczył.
A potem proszę Chudą, żeby przestała mówić. Chcę posłuchać ciszy... Wzdłuż drogi wdzięczą się do nas maliny i poziomki. „Nie tym razem, moje drogie”- myślę- „ktoś inny po was sięgnie i będzie smakował waszą słodycz”.
Przed nami najdziwniejszy podjazd na trasie. Jedziesz i nie rozumiesz, dlaczego tak wolno. Wydaje ci się, że droga jest płaska i dopiero kierunek płynięcia strumienia uświadamia, że nie jest z górki (no i świadomość, że przecież kilka godzin temu po tej trasie śmigało się 40 km/h.)
Meta w Zieleńcu – 5 i pół godziny po starcie. Prędkość 20 km/h utrzymana. Zdążyłyśmy na dekorację Gui, która już na nas czeka. Gui jest zachwycona swoim przejazdem. Poprawiła wynik sprzed roku i jechała w towarzystwie swojej maratonowej koleżanki. Robię jej zdjęcia na najniższym stopniu podium.
Teraz mamy czas na rozmowy i spotkania ze znajomymi, zjadamy obiad, dopychamy się ciastem drożdżowym i owocami. Chcę sprawdzić swój oficjalny wynik, ale wcale nie jest to takie proste, bo co chwilę zatrzymuję się, aby z kimś zamienić kilka słów. To niesamowite, ilu mamy znajomych. Ktoś zapytał Gui, czy jeździ w jakimś klubie, że wszyscy ją znają i gdy właśnie ma zaprzeczyć słyszy z tyłu czyjś głos:
-Nie, ona ma taką wielką rodzinę. - to prawda, jesteśmy tu jak rodzina i to się czuje.
-Będziesz pisała?- pyta Org, ten sam, który jeszcze niedawno pokazywał mi Śnieżnik.
-Pewnie, już układam sobie w głowie tekst. Będzie o malinach, poziomkach i różach.- widzę jego pytający wzrok.-z resztą, przeczytasz.- uśmiecham się. W tym momencie Gui dołącza do rozmowy:
-właśnie, mamo, nie mówiłam ci jeszcze. Oparłam się poziomkom, choć tak pięknie pachniały, nie spróbowałam malin, mimo że się do mnie śmiały, ale jak zobaczyłam takie wielkie krzaki pełne czarnych jagód, nie wytrzymałam i zsiadłam z roweru, żeby je zjeść.
-No właśnie. O tym też będzie.- kończę poprzednią myśl.
A potem idę czekać na moją Anię Gigantkę. Siadam na krawężniku razem z innymi „czekajkami” ( choć tym razem powinnam napisać „czekańcami”, bo to panowie czekają na swoje panie.)
Wreszcie jest i Ania. Możemy iść na zakończenie.

Dekoracja przebiega jak zwykle na Klasykach bardzo szybko i sprawnie, tylko mój wynik się gdzieś zawieruszył i muszę poczekać na dyplom i puchar. W losowaniu tym razem to Gui ma szczęście i staje się szczęśliwą posiadaczką... gwizdka. Potem jeszcze długo klaszczemy organizatorom, bo co jak co, ale Klasyki są zorganizowane perfekcyjnie- świetnie oznakowane trasy z bajecznymi widokami, różowe strzałki i rysuneczki na asfalcie wskazujące na dbałość orgów o nasze zdrowie i życie, ogromne osobiste zaangażowanie sporej grupy osób po obu stronach granicy, pyszne jedzenie, wreszcie sama atmosfera sprawiają, że jak głosi hasło tego maratonu, jest to „przygoda, która uzależnia”. Pewnie, nie wszyscy są w pełni usatysfakcjonowani- R. 7 razy poprawiał spadający łańcuch, ktoś skrócił dystans, ale i byli i tacy, którym jechało się tak dobrze, że zamiast jechać 65 km, jechali dalej do 110!
Kolejny Klasyk Kłodzki dobiegł końca. My jednak zostajemy jeszcze jedną noc. Do późna biesiadujemy przy jednym z ognisk rozpalonych w tę noc w Zieleńcu z okazji odpustu na św. Annę.
Odpoczywamy, snujemy refleksje o maratonie, o życiu, w oddali słychać ludowe pieśni śpiewane na rozstawionej na zboczu scenie.
O 23.45 rozbłyskują sztuczne ognie, ale te oglądamy już z okna w pokoju.

Z Zieleńca wyjeżdżamy o 10.00- najpierw zwożę do Dusznik Chudą, potem wracam po Gui.
Tym razem decydujemy się na najbardziej hardkorowy powrót- przez góry i... przyjeżdżamy do Gierczyna już po 3 godzinach! Gui coraz lepiej spisuje się jako pilot, mimo że przez kilkaset metrów prowadzi mnie polną wąską błotnistą drogą ;)
Do zobaczenia w Kołobrzegu albo w Karpaczu!



Do Zieleńca nie da się przyjechać bez przygód

- Do Zieleńca nie można dojechać bez przygód.- stwierdziła Gui, gdy wyjechałyśmy wreszcie z Wałbrzycha. Po zeszłorocznych perturbacjach z zerwanymi drogami w Czechach i recytowaniu „Mojej piosnki” Norwida tym razem wybrałyśmy najbardziej naszym zdaniem optymalny wariant dojazdu z Gierczyna do Zieleńca. Niestety, tylko naszym zdaniem.
Już po samym zjeździe z naszej Góry okazało się, że samochód nie chce przejść na spalanie gazu i trzeba jechać na benzynie. Kolejne próby przełączenia paliwa kończą się piskiem kontrolek. Tankuję więc benzynę i jedziemy. Do Wałbrzycha idzie nam całkiem sprawnie. Mamy , jak zwykle świetne humory. Rozmawiamy, podziwiamy widoki, a Gui coraz lepiej radzi sobie jako pilot. W Wałbrzychu trafiamy na roboty drogowe na całej prawie długości miasta. Korek, do świateł, zwężenia jezdni i gdy już prawie widzimy tablicę z napisem koniec miasta, zauważamy kłęby czarnego dymu buchające gdzieś przed nami.
-Zobacz, jakby ktoś palił opony- mówię do Gui.
-Byle nie na naszej drodze- odpowiada moje dziecię, niestety, w złej godzinie. Już po chwili wiemy, że na naszej drodze płonie ciężarówka. Chyba nigdy z tak bliska nie widziałyśmy pożaru. Wielkie języki ognia pochłonęły większość kabiny i paki samochodu, nad nim unosi się czarne kłębowisko.
Podejmuję szybka decyzje o zawróceniu z drogi- trzeba zrobić miejsce dla straży, pogotowia, policji. Na razie chyba wszystkie utknęły w korkach. Ten sam manewr wykonują także inni kierowcy. Dwa samochody skręcają w wąska boczna uliczkę, biegnącą stromo w górę- robię to samo, licząc, zę miejscowi znają objazd. Nie mylę się- po chwili kręcenia osiedlowymi uliczkami wyjeżdżamy z drugiej strony pożaru. Tu utworzył się korek z ciężarówek, które nie ominą nieszczęścia tą drogą , co my. Muszą stać. Przez chwilę widzimy jeszcze pożar z innej perspektywy, po czym zjeżdżamy w dół, w stronę przejścia granicznego w Mieroszowie. Po drodze ostrzegamy kolejnych kierowców o niebezpieczeństwie.
Przez Czechy tym razem przejeżdżamy bezproblemowo- no w końcu to tylko 25 km.
W Lewinie Kłodzkim Gui prawie wykręca głowę, oglądając chyba najpiękniejszy w Polce wiadukt kolejowy.
Gdy po 3 i pół godzinie jazdy stawiam samochód na niewielkim parkingu przed „Chatą Zieleniecką”, oddycham z wyraźna ulgą. Dojechałam.

Chwilę później dojeżdżają nasze koleżanki- w zeszłym roku też nocowałyśmy razem. Nim zdążyłyśmy się rozpakować pojawia się także Chuda z R. Oni przyjechali pociągiem ze Szczecina, a na ostatnich kilometrach skorzystali z uprzejmości znajomego, który dotransportował ich do Zieleńca.
Pierwsze powitania, rozmowy, uwagi z trasy i idziemy zameldować się w biurze zawodów. Tu na razie raczej pusto, choć co chwila ktoś podchodzi, wypisuje oświadczenia, odbiera numery startowe, cudne kalendarze ze zdjęciami okolic Dusznik i mapkę trasy. Jeszcze przed odprawą techniczną dowiadujemy się, że dekoracja po dystansie „mini” przewidziana jest na 15.00. Nie jest to dla nas dobra wiadomość, gdyż istnieje obawa, ze z Chudą nie zdążymy zobaczyć Gui na pudle (jeśli na nim stanie). Zmartwiona mina organizatora sprawia, że szybko dodajemy, że po prostu musimy jechać odpowiednio szybko, żeby zdążyć. Będzie to dla nas dodatkowa mobilizacja.

O 20.00 wysłuchujemy odprawy technicznej. Ludzi niewiele, większość dojedzie w sobotę rano. Po raz kolejny z przyjemnością wsłuchuję się w relację o przebiegu trasy. Szybko, zwięźle i na temat, ale ze swadą, tak, aby nie znudzić słuchaczy. Wiemy już wszystko. Nawet to, że na punktach żywieniowych są arbuzy- to ważna informacja, bo zapowiada się ciepły dzień , tylko około 14.00 ma przejść burza.
BURZA?!!!! Znowu?!!! Nie dość byłojednej w Radkowie na początku sezonu? Jeszcze jeden powód, by się spieszyć, no i wymówka,by nie zwiększyć dystansu, co przez moment chodziło mi po głowie ( w końcu 160 km po górach to nie jest jakieś wielkie halo ;) )
W drodze do Chaty zatrzymujemy się w Goprówce- tu też nocują znajomi. Gui odbiera nowe kolarskie buty, w których jutro pokona górską trasę. Znów rozmowy, uwagi o ty, co czeka nas jutro. Nad Zieleńcem powoli zachodzi słońce, barwiąc góry na różowo i pomarańczowo.

Teraz możemy już spokojnie kłaść się spać. Jeszcze przez chwilę rozmawiamy z Anią, która nocuje z nami w pokoju, śmiejemy się, że startujemy w imieniny i zasypiamy.