poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Wiatraki w słońcu- II Supermaraton Szlakiem Don Kichota w NIetążkowie

Słoneczko! Jego niedobór był dla mnie w tym roku zmorą. Maiłam wrażenie, że ciągle jest zimno, mokro i wietrznie. I nagle, pod sam koniec sierpnia- trzy dni upału. Akurat w czasie trwania maratonu w Nietążkowie. Dla mnie bomba, bo lubię takie warunki rowerowe. Ale po kolei.
Na maraton wybrałyśmy się we dwie z Chudą- Ślubny coś nie miał ochoty, Gui w tym roku ma inne priorytety, Robert dołączył do nas w Nietążkowie.

Wyjechałyśmy w piątkowe popołudnie i po przygodzie w Gorzowie dotarłyśmy do Nietążkowa po 5 godzinach jazdy. Podobnie jak rok temu zakwaterowałyśmy się na hali gimnastycznej. Po rozlokowaniu okazało się, że Chuda zapomniała karty pamięci do aparatu i nie będzie zdjęć rodzajowych z piątkowych pogaduszek.A pogaduszek było mnóstwo, bo nie widzieliśmy się od miesiąca (poprzedni maraton był w Zieleńcu) . Część naszej rowerowej kompanii w tym czasie przejechała morderczy Bałtyk Bieszczady 1008 km i teraz dzieliła się wrażeniami z trasy. Było gwarno i wesoło.   Nim rozpoczęła się odprawa techniczna odwiedziłyśmy pobliski sklep, gdzie obsłużono nas życzliwie i życzono powodzenia na trasie.
W czasie odprawy technicznej dowiedzieliśmy się, że trasa została zmieniona i jest nieco krótsza niż zakładano. Bardzo mi to odpowiadało, bo martwiłam się limitem czasu, w który nie miałam szans się zmieścić. Org Jarek trochę nas postraszył jakością dróg, piaskiem i żwirem, przejazdami kolejowymi. Opowiedział o newralgicznych miejscach na trasie. Z jego opowieści wyłaniał się obraz trasy niebezpiecznej, najeżonej lewoskrętami, drogami podporządkowanymi. Nim się rozeszliśmy, zapytałam, czy można by wzorem orgów z Świdwina wystawić wiadra z wodą i gąbką dla chłodzenia głowy na punktach żywieniowych. Nim się spostrzegłam wiadro stało u moich stóp, a śmiechu było przy tym co niemiara. Atmosfera w biurze zawodów była iście familijna, a my czułyśmy się częścią tej wielkiej rowerowej rodziny. (Udało się też pożyczyć kartę pamięci na sobotę, dzięki czemu zdjęcia zostały zrobione)
Sobotni poranek zapowiadał cudowny, gorący dzień. Kawa, śniadanie, powolne wchodzenie w dzień i można stanąć na starcie. Odwrotnie niż rok temu to Chuda jedzie mini, a ja giga, Robert wybrał dystans pośredni.
Ustawiam się na starcie obok Małgosi, Kamili i jej taty Mirka. Okazuje się, że mamy tez w grupie startowej spóźnialskiego. To Kamil, z którym przejechałam rok temu ultra w Rewalu! Macham na pożegnanie Chudej i przyjaciołom. Jadę!
Przed sobą mam 210 km asfaltu upał i... nie ma na trasie Krzysia... Ale jest Kamil. Przed Śmiglem skręcamy w lewo i formujemy czteroosobowy pociąg, gdyż z naszej 11-osobowej ekipy zostali jeszcze Kamila i Mirek. Przez następne 70 km będziemy jechać wspólnie. Choć próbujemy dawać zmiany, Kamila jako liderka grupy nie pozwala nam na zbyt długi wysiłek i sama ciągnie wagoniki, tłumacząc, że jedzie z tatusiem. Z tego pierwszego okrążenia przejechanego z prędkością prawie 30 km/h niewiele pamiętam, prócz rozległych pól kukurydzy i koła przed sobą. Ni o tego, że doganiamy Beatkę i jakiś czas jest nas pięcioro. Na krótko przed jego końcem Kamila zrywa się, Początkowo próbujemy ją gonić, ale w końcu dajemy jej odjechać. Na punkcie żywieniowym napełniamy bidony- jest coraz cieplej. Łapiemy arbuz i schładzamy wodą- jest wiadro z gąbką! Na drugie okrążenie ruszamy w troje, choć ja trochę mam falstartu- coś mi stuka, a nie wiem co. Dopiero po chwili orientuję się, że przesunęła mi się przednia lampka i to ona postukuje radośnie. Poprawiam ją i gonię chłopaków. Teraz jedziemy już spokojniej, dając regularne dosyć równe zmiany. Jedzie się świetnie.
Dawno minął początkowy niepokój i wahanie, czy dam radę, czy nie przeceniłam dziś swoich sił. Delektuję się pogodą i krajobrazami. A jest co oglądać... Okolice Śmigla słyną z starych, drewnianych wiatraków i teraz mamy możliwość ich podziwiania, jeden z nich stoi w Bukówcu. Mijamy też kilka innych bardzo ciekawych miejsc, m.in. dziewiętnastowieczny  kościół w Dłużynie mnie jednak urzeka XVIII-wieczny drewniany kościół w Bronikowie. Nim się spostrzeżemy, kończy się drugie okrążenie. Mirek rezygnuje z ostatniej rundy. Nie dziwię się, jest gorąco i wielu kolarzy podejmuje tę decyzję- na mijance między Nietążkowem a Śmiglem spotykamy tych, którzy gestami informują, że to koniec ich zmagań. Z Kamilem jednak nie odpuszczamy. Na punkcie żywieniowym na starcie chwilę odpoczywamy. powtarza się rytuał chłodzenia głowy, przemywam spocone dłonie i twarz. Kamil zamienia kilka swoją ze swoją młodą żoną (są tegorocznymi nowożeńcami) i zaczynamy trzecie okrążenie. Dajemy sobie trochę luzu- jedziemy spokojnie, rozmawiając o Wielkopolsce, o gospodarności tutejszych gospodarzy i porządku w obejściach, o które dbają gospodynie- widać to na trasie- jest sobota i w każdej wiosce widać typowo sobotnie porządki.
W Bukówcu tym razem nie podziwiamy wiatraków a... kilka bryczek. Widać, ze sobotnie przejażdżki konne są tu tradycją. Rozglądamy się wokół: schludne wioski, łany kukurydzy lub przeorane i nawiezione pola przygotowane pod kolejny zasiew (no trochę przy tym cuchnące obornikiem), traktory na drogach, tu i ówdzie drugi pokos traw. W pewnej chwili dociera do mnie zapach mięty, ale początkowo nie potrafię zlokalizować źródła zapachu- t pachną bele siana na przyczepie! Następne bele pachną macierzanką.
Kamil opowiada o swoim ślubie, o poślubnych podróżach. Zatrzymujemy się na punkcie żywieniowym w Morownicy. Dostaję ogromny kawal arbuza, którego sok kapie mi po brodzie, jest cudownie słodki i orzeźwiający. Nagle spostrzegamy traktor, za którym ciągnie się kawalkada weselnych samochodów. Kamil wyskakuje przed samochód młodożeńców robiąc "bramę" z roweru. Chwile później wraca triumfalnie z butelką weselnej wódki, druga dostaje się naszym cudownym orgom.
Do mety pozostało nam 35 km. Wiemy już, że spokojnie zmieścimy się w limicie czasu, ale trzeba się sprężyć. Przestajemy tyle gadać i jedziemy "po zmianach". Wisienką na torcie każdego okrążenia jest... podjazd! Tak w Wielkopolsce też można znaleźć górkę. No góreczkę. Jednak po prawie 200 km urasta ona do rangi wzniesienia. Nim ją jednak podjedziemy zauważam stary dąb. Bardzo stary i bardzo wielki. Na pewno stał tu i na poprzednich okrążeniach, ale jakoś mi umknął! Jak to możliwe??? Dąb ma ponad 500 lat, 8 m obwodu i nosi imię Żegrowiak.
Teraz jeszcze tylko podjazd na rynek w Śmiglu i śmigamy do mety. Mijamy ją o godz. 16.55, czyli po 8 godzinach i 40 minutach od startu. Jesteśmy z siebie bardzo dumni! Na mecie czekają na nas bliscy- Chuda i Ania- żona Kamila ( dziewczyny chyba zdążyły się zakolegować czekając na nas ). O O weselnej bramie Kamila krążą już opowieści- kolejny raz udowodniliśmy, że maraton to zabawa i nie ma się o co spinać. Jazda ma sprawiać frajdę, być świetną przygodą.
Nim rozpocznie się uroczystość zakończenia maratonu, zdążę spłukać z siebie kilogramy soli i piachu oraz przebrać w zieloną sukienkę (dobrze, że ją jednak spakowałam, choć nie łudziłam się, że będę miała możliwość ją założyć!)
Delektując się chłodnym piwem z lokalnego browaru EDI (polecam dorosłym czytelnikom), oglądam dekoracje zawodników. Odbieram statuetkę za zajęcie drugiego miejsca ( no było nas dwie, więc i na podium było dla nie miejsce). W "losowaniu" nagród i konkursie udaje nam się zdobyć kilka drobiazgów- koszulkę, sakwy podsiodłowe i ... trzy piwa z wspomnianego browaru (będę miała prezent dla Ślubnego) Plac przed halą powoli pustoszeje... powoli, bo... kucharki sobie poszły zamykając nasze obiady w kuchni! Widać, jak ta sytuacja złości orga Jarka. Nim się spostrzeżemy dostajemy z Kamilem i panem Janem, który też niedawno nadjechał  solidne porcje obiadu z pobliskiej restauracji- Jarku wielkie ukłony za organizację!
Gdy ja pałaszuję schabowego z frytkami, Chuda i Robert wychodzą na spacer do Śmigla.
Podsumowując: 210 km fajnie poprowadzonej, malowniczej trasy, bardzo urozmaiconej (nawet pagórek się znalazł), dobrej jakości drogi o małym ruchu (choć chwilowo niesamowicie wąskie, co dla kilku kolarzy miało nieprzyjemne konsekwencje- zostali zepchnięci na pobocze przez tir), bogato zaopatrzone punkty żywieniowe (plus za akcję z wiadrami z wodą, które przydały się nie tylko mnie), niepowtarzalne medale na mecie i ciekawe trofea.
Jednak największym atutem maratonu w Nietążkowie pozostaje cudownie rodzinna, ciepła atmosfera i dbałość o zawodników.


P.S. Był jeden minus- stałam się kolacją dla komarów!
P.S.2 galeria zdjęć


8 komentarzy:

  1. Oj, chyba nie najadły się komary taką kruszynką jak Ty…
    W upał 200 kilometrów to wyczyn. Ciekawe byłoby wyliczyć ilość spalonych kalorii.
    W rowerowym kasku do twarzy Ci, Aniu.
    A co się stało z Krzysiem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To pytanie padało często- ruszył na Bałtyk- Bieszczady Tour. Jakiś czas jechał z grupą. Nie miał sygnału GPS, a na stronie BBT jest trochę bałaganu. Mamy nadzieję, że w Karpaczu dowiemy się, co się stało z Krzysiem!

      Usuń
    2. Czyli krótko mówiąc zgubił trasę? A gdy dojedzie do Bieszczad inną drogą, to nie zaliczą maratonu?
      Matkoboska, tysiąc kilometrów rowerem...

      Usuń
    3. Nie wiemy, czy zgubił, czy dojechał. Zawiesiła się strona :( Aby zaliczyć maraton trzeba było mieć wszystkie pieczątki z punktów kontrolnych.
      No matkoboska, a niektórzy jeszcze wrócili, czyli 2016.

      Usuń
  2. Taaaak. Komary. W Boszkowie miały chyba swój doroczny zlot i po obradach latały na krwiste imprezki. ;-) Świetny opis. :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, nad jeziorem pewnie cięły jeszcze bardziej :(

      Usuń
  3. Ech komary.
    A tak po prawdzie, to krew piją komarzyce, wredne suki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano paskudne! Jeszcze mam ślady po ugryzieniach, a to już ponad tydzień!

      Usuń