poniedziałek, 19 września 2016

Od świtu do nocy- Ultramaraton w Świnoujściu

Po zwiedzeniu Fortu Gerharda i zjedzeniu solidnej porcji obiadokolacji pojechałyśmy z Chudą na odprawę techniczną. W MDK w Świnoujściu zebrała się już spora grupa znajomych, więc do odprawy miałyśmy czas dokładnie wypełniony. Oczywiście trzeba się było z wszystkimi przywitać- przede wszystkim z Elą i Czarkiem, którzy od lat organizują ten maraton. Z niecierpliwością czekałam na informacje o trasie, gdyż w tym roku Org Czarek, rezygnując z tradycyjnych kółek wzdłuż Zalewu Szczecińskiego, wyznaczył prawie 350 km ultramaraton do Nowego Warpna i z powrotem. Mnie przerażał przejazd przez Szczecin, miałam więc sporo wątpliwości, które po odprawie niestety pozostały. Niepokoiła mnie też prognoza pogody- zapowiadano bardzo silny północno-wschodni wiatr.

Ale skoro powiedziało się A, to mówi się B i sobotnim świtem pojawiłam się na starcie...
Tym razem także Robert wybrał ten dystans, więc Chuda swoim zwyczajem postanowiła nam towarzyszyć, robiąc zdjęcia (sama ruszała na trasę prawie w południe, na dystansie 104 km) .
Robert startował o godz. 6.40, ja 6 minut później. Mając przed sobą cały dzień jazdy, wiedziałam, ze nie ma sensu szarżować na początku. Zaraz po starcie tradycyjnie zostałam sama... Mimo wiatru w twarz jechało się dobrze. Przez chwilę udało mi się nawet złapać koło z pierwszą grupą na rowerach innych. Niestety przed Dargobądzem, ktoś, wychodząc na zmianę szarpnął tak, że grupa się posypała, a ostatni wagonik, czyli ja odpadł. Jeszcze pod górkę w Dargobądzu próbowałam gonić Pancernika- Adama z Goleniowa, jednak był już za daleko. Resztę przejazdu krajową trójka pokonałam sama, patrząc na pięknie wschodzące słońce. Za Wolinem wiatr był już boczny, a w lesie prawie się go nie czuło. Kilka kilometrów przed punktem kontrolnym w Stepnicy dojechała do mnie Ewa i rozmawiając dojechałyśmy do punktu. Ewa wracała, bo wzywały ją klubowe obowiązki, ja ruszyłam dalej, umawiając się na punkcie ok. 19.00.
Zgodnie z moimi oczekiwaniami chwile później dojechali "chłopcy z M6" czyli Witek i Romek w towarzystwie Marka. Po cichu liczyłam, że mnie wreszcie dogonią i dalej pojedziemy wspólnie. Tak też się stało. Od razu zrobiło mi się raźniej. Pożartowaliśmy, że pogoda idealna na wycieczkę w dobrym towarzystwie, a i miejsce na piknik w połowie trasy ciekawy. Początkowo chciałam ambitnie wyjść na zmianę, ale dobitne stwierdzenie Romka, że za mną nie można się schować, bo mnie nie ma, uświadomiło mi, że mogę bezkarnie "wieźć się na kole".
Mając takie towarzystwo, przestałam się martwić o przejazd przez Szczecin, zwłaszcza, że dla Witka są to treningowe trasy.
Nim się spostrzegłam, mijaliśmy Goleniowską Strefie Ekonomiczną i ogromne hale produkcyjne. W jednej z tutejszych fabryk produkowane są fascynujące skrzydła do wiatraków. Nie miałam zbyt wiele czasu na rozglądanie się, gdyż nie mogłam sobie pozwolić na zgubienie chłopaków przed Szczecinem!
Przez Szczecin prowadził nas Witek. To, co na odprawie technicznej wydawało się trudne, teraz stało  się bezproblemowe, zauważyłam jednak że gdybym miała ten fragment trasy pokonać samodzielnie, miałabym problem! Mimo sporego ruchu sprawnie pokonujemy światła, lewoskręty i okrytą niechlubną sławą "Autostradę Poznańską"( którą własnie pokryto nowym asfaltem, więc przestała być chociaż dziurawa) Potem dojeżdżamy do Kołbaskowa z następną przyjazną ekipa na punkcie żywnościowym. Szybko zdjęłam bluzę, bo robiło się coraz cieplej, uzupełniłam bidon wodą i znów byliśmy na trasie!
Ten fragment maratonu należy do najbardziej malowniczych. Wyjechaliśmy poza miejskie zabudowania. Z niewielkiego wzniesienia podziwialiśmy szeroką panoramę Szczecina. Potem jechaliśmy wzdłuż granicy z Niemcami- miejsca były mi częściowo znane z naszej wycieczki z Gui sprzed dwóch lat. Tereny niezwykle malownicze, jednak z asfaltem tak kiepskim że w mógłby iść w zawody z drogami na Klasyku Radkowskim. Poznałam tez nową nazwę dla dziur na drodze- dotychczas w takich sytuacjach stawiano znak z wybojami podpisując go dodatkowo słowem "muldy". Teraz pod owym znakiem A-11 pojawiło się słowo "przełomy". Jednak to, co zostało nim określone nijak się do przełamań nie miało. Były to po prostu ogromne głębokie dziurzyska, niby w szwajcarskim serze nadgryzionym dodatkowo przez myszy.
Początkowo utrzymywałam się za chłopakami, choć na moich cienkich oponkach pokonywanie "przełomów" było trudniejsze. Gdy pojawił się koszmarny krzyw bruk, byłam  już jednak bez szans. Panowie przejechali, a mną zaczęło telepać i rzucać. Podskakiwałam na swoim rowerku jak piłeczka. W myślach cieszyłam się, ze nie mam żadnych amorów, bo chyba bym z roweru wyskoczyła jak z katapulty. Drgania powodowały dzwonienie zębami, mało nie przygryzłam języka. Dwa kilometry takich atrakcji i dogonienie oddalających się chłopców stało się praktycznie niemożliwe. Próbowałam się jeszcze rozpędzić na zjeździe, ale pierwsza dziura ostudziła moje zapędy. Pogodziłam się z faktem, ze 200 km będę musiała pokonać samotnie... Gdy ja jechałam sobie do Nowego Warpna, podziwiając jesienną już Puszczę Wkrzańską, z naprzeciwka zaczęli nadjeżdżać najszybsi kolarze, już po nawrocie. Radosne powitania i słowa zachęty zdopingowały mnie do wysiłku. Zobaczyłam też Roberta, który podał mi, ile jeszcze kilometrów do punktu żywieniowego w Nowym Warpnie (zapomniałam w domu licznika, nie miałam więc ani rozeznania w kilometrach ani w czasie) Na kilka minut przed dojazdem do punktu z naprzeciwka nadjeżdża grupa z dziewczynami- Gosią i Irenka oraz Romek z Markiem. Różnica czasowa między mną a nimi nie jest duża, jednak ja muszę chwile odpocząć.
foto: Jewti
Mijam bramki pomiarowe i... czeka mnie ciepłe powitanie na punkcie- oprócz przemiłej obsługi maratonu są tu także szczecińscy rowerzyści z Jewtim na czele, Witek i... Pancernik. Piknik trwa na całego. Siadam na ławce. Wreszcie mam czas na zjedzenie kultowej prawie świnoujskiej kanapki. Jest także kawa i herbata, ale temperatura powietrza wymaga raczej chłodnych napojów, więc piję wodę. Póki co mam całkiem dobry czas. Istnieje cień szansy, że do 21 dojadę do mety.
W drogę powrotna ruszam z Witkiem. Adam jeszcze chwilę zostaje. Doskonale wiem, że jazda z Witkiem jest gwarancją bezpiecznego przejazdu przez Szczecin i towarzystwa aż do mety. I znów nie muszę się martwić o strzałki i opaski na słupkach, bo Witek jedzie "na pamięć"- ta część trasy była przez niego konsultowana. Znów jedziemy malowniczym lasem, rozmawiając o grzybach i sposobach spędzania czasu wolnego. Jest ciepło, wiatr tylko chwilami nam dokucza. Teraz się już nie obijam- daję regularne zmiany, choć pewnie trudno się za mną schować. W pewnej chwili wyprzedza nas Adam. Nie próbujemy go gonić, bo przecież na tak długiej trasie trzeba jechać swoi tempem, żeby bezpiecznie dojechać. Jest także Jewti. Spotkamy ich jeszcze w Kołbaskowie, gdzie zatrzymujemy się na chwilę. W Kołbaskowie jest także największy pechowiec tego dnia- Tasia, który zaspał na swój start. Opowiada swoje przygody - dojechał do Kołbaskowa, ale kontynuowanie maratonu straciło sens. Teraz czeka, by do Goleniowa pojechać z Adamem. My ruszamy w stronę Szczecina. Adam jeszcze pije kawę i odpoczywa. Bezproblemowo dojeżdżamy do Szczecina korzystając częściowo ze ścieżki rowerowej. To pierwszy maraton, gdzie wymaga się od nas zjechania na trakt rowerowy. Jak jednak tłumaczy Witek- tak jest bezpieczniej i wygodniej dla nas.
Przed nami znów Szczecin i podobnie jak kilka godzin wcześniej- Witek bezpiecznie prowadzi mnie przez miasto. Chociaż nie odczuwam zmęczenia, to droga za Dąbiem zaczyna mi się dłużyć- znów jedziemy pod wiatr, więc tempo jazdy spada. Niknie też nadzieja na przyjazd o 21. Mijamy kolejne miejscowości, pok kołami pękają żołędzie, czasem w kask uderza kasztan albo drobna gałązka. Słońce chyli się ku zachodowi, gdy wreszcie skręcamy na zachód i wiatr zaczyna nas pchać w stronę Stepnicy. Między drzewami migają nam ostatnie pomarańczowe już promienie. Za chwilę na niebie pozostanie tylko łuna.
Obsługa punktu powoli zaczyna się pakować, ale dla nas jest jeszcze herbata i słodkie batoniki. Także chłopak z pomiaru czasu jest gotowy do powrotu do Świnoujścia. My jednak pytamy, czy przejeżdżał już Adam i wówczas okazuje się, że jest gdzieś za nami... Dużo za nami.
Władamy to, co zdjęliśmy kilka godzin temu- robi się chłodno. Zapalamy lampki, a ja nakładam dodatkowo czołówkę. Za chwilę zajdzie słońce i będzie zmierzchać.
Po wyjeździe z miasteczka podziwiamy barwny spektakl. Najpierw niebo czerwieniej, zabarwiając czerwonkawo łąki pokryte wieczorną rosą. Potem pojawiają się zielonkawoszare refleksy, które powoli nikną, ciemnieją... Nim niebo ściemnieje do końca, na wschodzi wyjdzie czerwony Księżyc. Zastanawiamy się, co wróży taki czerwony Księżyc w pełni. Mnie do głowy przychodzą tylko... wilkołaki.
W kolejnych miejscowościach wzbudzamy spore zainteresowanie- takie dwie zjawy wyłaniające się z ciemności. Ktoś życzy nam powodzenia. Nagle z naprzeciwka zbliża się nieforemny migotliwy stwór. Światła są tak nieregularne, ze nie potrafimy ich z niczym skojarzyć. Nic dziwnego- to kilkuosobowa grupa rowerzystów- pozdrawiamy się wesoło. Ktoś krzyknie- "Powodzenia chłopaki"!- co mnie na chwile rozbawi. Cóż... jak widać dziewczyny na rowerze w ciemnościach nie są zbyt popularne... Przed Wolinem wyjeżdżamy na odkrytą przestrzeń. Tu zawsze wieje i teraz odczuwamy podmuchy, jednak na szczęście nie są one tak silne jak zapowiadano i nie zwiewa mnie z roweru.
Przed nami ostatnie kilometry. Wiemy, że na trójce pojedziemy z wiatrem, dodatkowo niesieni podmuchami mijających nas samochodów. Zmiany są teraz technicznie trudniejsze, więc robimy je rzadziej, korzystając z momentów, gdy nic nie jedzie.
Metę mijamy o godz. 21.45. Czkają na nas Chuda, Org Czarek i pomiarowcy. Na trasie nadal jest Adam... Przyjedzie godzinę po nas...
Czarek zaprasza jeszcze na rybkę w marinie Ja jednak marzę już tylko prysznicu...
Gdy ja jestem na trasie, Chuda kończy swoje 104 km i czeka, czeka, czeka. Robi zdjęcia. Mnóstwo zdjęć, które można obejrzeć w galerii.
W niedzielę spotykamy się wszyscy na zakończeniu Pucharu Polski w Supermaratonach Szosowych, ale to temat na osobny post.

5 komentarzy:

  1. Opis trasy jak zwykle epicki...jazda z Tasiorem nie pozwalała na gonienie, a i tak już miałem dosyć na pierwszym Ultra...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ważne, ze w końcu dojechałeś, ale zaczynaliśmy się o Ciebie martwić! Gratuluję wytrwałości!

      Usuń
  2. Dzięki za dobre słowo ;)
    Po tym, jak szarpnąłeś z Nowego Warpna, myślałam, że dojedziesz przed nami. Ultra to już nie jest bułka z masłem i trzeba dobrze rozplanować siły, ale to już wiesz. Miło było Cię znów spotkać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Spodobało mi się stwierdzenie Romka, iż za Tobą nie można się schować, bo Ciebie nie ma. Faktycznie, któż za Tobą się schowa?
    Dowiedziałem się niedawno, że o tej porze roku księżyc często bywa czerwony, więc raczej wilkołaki nie czaiły się w lasach. :-)
    Aniu, z czego składa się świnoujska kanapka?
    Jechałaś niemal dokładnie 15 godzin, dobrze policzyłem? Aniu, tyle czasu na siodełku!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, pod koniec, gdy zostaliśmy tylko z Witkiem, to jakoś dawała radę, choć szukanie tego bezwietrznego miejsca za mną nie było proste ;)
      Świnoujska kanapka to duża podłużna bułka z masłem, sałatą i serem lub szynką (jak ktoś ma szczęście, to trafi na wędzonego łososia). Po słodyczach i bananach, jakie najczęściej jemy na trasie jest to miła odmiana.
      15 godzin na siodełku nie jest mi ani straszne, ani obce. Można się przyzwyczaić.

      Usuń