czwartek, 12 lipca 2018

IV Supermaraton Szosowy Szlakiem Don Kichota - czyli o walce z wiatrem, nie z wiatrakami...

IV Supermaraton Szosowy Szlakiem Don Kichota miał wszystko, by być moim najłatwiejszym tegorocznym Giga - płaską super oznaczoną trasę, świetną organizację, termin w połowie sezonu, gdy nogi są już rozjeżdżone, ale jeszcze nie zajeżdżone. I wszystko byłoby super, gdyby nie największy wróg - wiatr...



Po zeszłorocznych przebojach z noclegiem uznaliśmy z Krzysiem, że do Nietążkowa wyruszymy rano z Krotoszyna. Przed wyjazdem śniadanie, dopakowanie auta i w drogę. Na miejscu byliśmy ok 7 rano - przywitaliśmy się z Natalką, odebraliśmy pakiety, w których w tym roku były ręczniki (dostałam różowy <3) i poszliśmy się szykować. Start zaplanowany miałam na 8:00, Krzysiu parę minut po mnie. 

W dobrym nastroju stanęłam na starcie wraz z resztą zawodników na rowerach innych. Znowu byłam jedyną kobietą w grupie. wystartowaliśmy - z początku tempo było mocne, ale dość równe, udało mi się nawet wyjść na krótką zmianę. Po niecałych 20 km od startu wyprzedziła nas grupa Krzysia - chłopaki z Trzebnicy podczepili się pod ten pociąg i szarpnęli. Reszta grupy nawet specjalnie nie goniła, wciąż zostało nas więc kilkoro. W uszczuplonym składzie wiatr stał się jednak bardziej dokuczliwy. Po jednej z moich zmian dostałam podmuch z boku, koledzy szarpnęli i zostałam. Sam fakt wiania wiatru nie był może aż taki problemem, jak bardzo kręta trasa, co sprawiało, że kierunek z którego wieje zmieniał się co chwilę. Wolałabym jechać 35 km pod wiatr, a później 35 z wiatrem niż kilometr pod wiatr, pół kilometra z bocznym, kilkaset metrów z wiatrem w plecy... 

Kolejną grupą, pod którą łapię się na chwilę jest ekipa Gosi i Jacka. Tempo mocne, ale w granicach rozsądku - daję radę. Aż do wyjazdu z jakiejś wsi - mocny boczny podmuch, zakręt i...zostaję. Próbuję gonić, ale pod wiatr nie daję rady. A to dopiero połowa pierwszego okrążenia. Na jakiś czas zostaję sama. Mija mnie Iza, która, jak zwykle, leci jakimś niewyobrażalnym dla mnie tempem. Kilku innych zawodników na szosach, zaczynają wyprzedzać mnie megi. Po jakimś czasie dojeżdża do mnie dwóch chłopaków na rowerach innych z giga, którzy zostali z tyłu jakiś czas wcześniej. Przejeżdżamy wspólnie spory kawałek trasy. Staram się pracować na zmianach. Razem kończymy pierwsze okrążenie i przejeżdżamy drugie. Pod koniec drugiego jeden z moich towarzyszy zaczyna odstawać, drugi nadal jedzie mocno, więc łapię się i lecę. I dowiaduję się, że postanowił skrócić dystans o jedno kółko. Przed nami majaczy kolejny znajomy z gigi, którego mam nadzieję w takim razie dojść i przejechać wspólnie ostatnie okrążenie. Za mną jest też Pan Rafał, na którego mogę chwilę poczekać...wszyscy trzej panowie zjeżdżają po drugim okrążeniu na metę... 

Trzecie kółko męczę sama. Walczę z bocznymi podmuchami, możliwie najbardziej składam się, gdy wieje w twarz, staram się wykorzystywać momenty z wiatrem w plecy. Udaje mi się otworzyć i wypić colę bez rozlewania, ale wiem, że nie zmieszczę się w założonym czasie. Wprawdzie sama jestem sobie winna, bo założenia poczyniłam w oparciu o dystans podany przy zapisach - 210 km, a w regulaminie podano informację z realną długością trasy - 225km. 15 km to spora różnica - gdyby nie one, to bym się w założeniach zmieściła. 

Na kilkanaście km przed metą widzę sylwetkę zmierzającą z naprzeciwka - to Krzyś wyjechał mi na spotkanie, podaje colę i towarzyszy przez najbliższy czas popędzając mnie bezlitośnie - wie, że jeszcze mogę docisnąć. Moje nogi nie do końca mu wierzą, ale chyba boją się podpaść, więc cisną. Pod hopkę w lesie wyprzedzam nawet traktor z sympatycznym kierowcą. Na metę wjeżdżam z czasem 8:20. Czuję się bardziej zmęczona niż po maratonie w Radkowie. Ba! Bardziej zmęczona niż po Pięknym Zachodzie. Nie cierpię jeździć gdy wieje. 

Do dekoracji zostało niewiele czasu, idziemy się więc szybko przebrać - pod prysznic nie zdążę - zjeść pyszny (jak zawsze w Nietążkowie) obiad i wracamy pod halę. Wrzucamy swoje nazwiska do konkursowego kartonu, ustawiamy swoją ławeczkę i czekamy na dekoracje. W międzyczasie Krzysiu idzie jeszcze po lody. Dosiada się do nas Ala wraz z Renatą. Wokół sami znajomi. Dekoracje przebiegają szybko, pada sporo żartów. W międzyczasie dojeżdża Bożenka, która debiutuje na giga. Szybkie losowania - ja wracam do domu z małą lampką na przód i koszulką, Krzyś z parasolem. Oboje zdobywamy także pierwsze miejsca w kategoriach oraz 3 miejsca open - ja wśród kobiet, Krzyś ogólnie (ja w open jestem 28, na starcie stanęło 40 uczestników, ale kilku skróciło dystans). 

Przychodzi czas na ostatnie rozmowy i pożegnania, które, jak zwykle, trochę się przeciągają, bo przecież trzeba o tylu jeszcze rzeczach opowiedzieć, z tyloma ludźmi zamienić jeszcze chociaż kilka słów... 

4 komentarze: