Z Gravmageddonem to jest tak, że pada zawsze. Tylko raz, w
pięcioletniej historii tej imprezy, przejechałam trasę na sucho – to była
pierwsza edycja w 2021r. Burza i oberwanie chmury nadeszło drugiej nocy, gdy na
trasie pozostali już tylko najwytrwalsi zawodnicy. Każda kolejna edycja
oznaczała dla mnie moknięcie.
I tak w 2022 r. po koszmarnie upalnym dniu załamanie pogody
nadeszło nocą – ulewny deszcz i gwałtowne burze przetoczyły się przez Góry
Izerskie, Kaczawy i Rudawy Janowickie. Ze szczytu Góry Szybowcowej obserwowałam
rozświetlaną kolejnymi rozbłyskami Jelenią Górę. W 2023 r. padać zaczęło w momencie,
gdy wyjeżdżałam drugiego dnia o poranku z Domku Pod Orzechem, gdzie
zlokalizowany był pitstop i padało już do samej mety. Rok temu, podczas
czwartej edycji padało właściwie od startu, ale nie były to jakieś straszne
ulewy.
I by tradycji stało się za dość rok 2025 r., piąta edycja
kultowego maratonu i mój piąty w nim start nie obyły się bez deszczu.
Fot.: Krzyś
Startuję w prawie ostatniej grupie i ubolewam, że starty nie odbywają się nieco później. Zdecydowanie wolałabym rozpocząć trasę o 9 czy 10 uprzednio wyspawszy się uczciwie bez konieczności wstawania o jakichś nieludzkich porach. Jest mglisto, chłodno, mokro. Podczas dojazdu na start, który w tym roku mieści się w Dolnośląskim Centrum Sportu na Polanie Jakuszyckiej pada. Zostawiam przepak, pakuję tracker, jem jeszcze bułkę i ruszam na trasę. Zupełnie bez oczekiwań i ambicji – dopiero na kilka dni przed startem zauważyłam w regulaminie zapis o braku kategorii sprzętowych (we wcześniejszych latach istniała osobna klasyfikacja zawodników na gravelach i rowerach MTB), poza tym zimą trochę sobie odpuściłam, a wczesnym latem odpuściłam sobie mocno kwestię treningów (i bynajmniej – nie to odpuszczanie mam na myśli w tytule!). Na liście startowej znalazły się mocne pretendentki do podium, w ciemno byłam w stanie obstawiać dwa pierwsze miejsca, siebie nie widząc raczej na trzecim, a gdzieś hen, hen daleko – nie mam bowiem złudzeń, że jeśli chodzi o tempo to ani ja, ani mój rower czempionami nie jesteśmy. Wprawdzie organizatorzy wymieniali moje nazwisko wśród "elity gravelowego ultra", ale widziałam w tym raczej przejaw sympatii do mnie niż realne stawianie mnie w tym samym rzędzie.
Fot.: Krzyś
Po starcie powrót do tradycji, czyli odcinek po singlach w stronę Kopali
Stanisław (znowu mijanej bokiem), zjazd do Zakrętu Śmierci, później w kierunku
Piechowic, tunel w Michałowicach i odcinek znany z pierwszych edycji,
Przesieka, trochę niepotrzebnie udziwnione Borowice (z wypychem przy Kaskadzie
Myi), Karpacz, Droga Chomontowa (znowu flashbacki z dawnego przebiegu trasy) i szybki
prosty asfaltowy zjazd z betonowymi przepustami – co przepust to gravelowiec z
defektem. Ja za to miałam akurat dzień, w którym potrafiłam skakać swoim
rowerem – bo to nie jest tak, że zawsze potrafię. A zaraz potem – ONA, w całej
swojej okazałości, czyli Przełęcz Karkonoska. Zgodnie z coroczną tradycją – podjechana
na raz – to już chyba kwestia honoru i uporu, nie formy.
Fot.: Paweł Zatoński
Na szczycie – widoków jakichkolwiek brak. Ubieram się, mijam Pawła
i Rafała robiących zdjęcia i ruszam w dół. I żałuję, że nie mogę właściwie
dalej jakoś pod górę, bo w dół jest gorzej – w deszczu, w okropnie gęstej mgle,
w strumieniach wody płynących asfaltem, w zimnie. Widoczność ograniczona ledwie
do kilku metrów. Przez Szpindlerowy Młyn przejeżdżam szczękając zębami z zimna,
ale wiem, że zaraz zacząć się ma kolejny podjazd, którego wyczekuję, bo niesie
obietnicę rozgrzania się. Gdy człowiek już myśli, że wysechł – znowu zaczyna
padać. Na zjazdach więc marznę, na podjazdach rozgrzewam się, liczę na to, że
moje hamulce nie skończą się od wilgoci i piachu. Mijam Krzysia robiącego
zdjęcia na jednym z najbardziej upierdliwych kawałków tej trasy (który moim
zdaniem wynika tylko z czyjejś złośliwości – mokra trawa nie nadaje się do
jazdy, a równolegle wiedzie normalna droga).
Fot.: Krzyś
Na Polanę Jakuszycką, gdzie mieści się pierwszy pitstop dojeżdżam
po niecałych 10 godzinach. Jestem przemoknięta, ale chwilowo nie jest mi zimno.
Na dzień dobry dostaję pytanie, co się stało, że jestem cała w błocie. Cóż…nie
omijałam kałuż, ot co. Ogarniam się, myję twarz, zmieniam szkła w okularach,
dokładam kolejną warstwę, pakuję baterie, montuję lampki, przepakowuję się,
wypijam ciepłą słodką herbatę. Nie spieszę się. I po raz pierwszy sprawdzam
klasyfikację. Sprawdzam i nie wierzę – jestem na tamten moment pierwsza. Asia,
którą miałam za faworytkę wycofała się ze względu na warunki pogodowe, Ania
wyrusza z pitstopu chwilę przede mną, pozostałe dziewczyny dopiero jadą… Po
pierwszym szoku wzruszam ramionami. Znam tę trasę, wiem, co mnie czeka, wiem, jak
zwalniam z czasem.
W końcu wstaję i ruszam na trasę. W drodze do Jizerki mijam Anię, która
musi zawrócić do Jakuszyc z powodu problemów sprzętowych. Przez mgły zaczyna
przebijać słońce i wyjeżdżając na izerskie łąki wystawiam ku niemu twarz.
Ponownie spotykam Krzysia, zamieniamy parę słów i jadę dalej. Prawie mylę trasę
jadąc na pamięć (i tym samym mijając Pawła i Rafała z wycelowanymi w kolejnych
zawodników obiektywami), ale zarówno Garmin, jak i fotografowie sygnalizują mi
pomyłkę.
Fot.: Paweł Zatoński
Z Jizerki ku Smedavie jedzie mi się bardzo dobrze. Jest przepięknie, chylące się ku zachodowi słońce kładzie się miękkim światłem w lekko zamglone powietrze. Co chwilę zwalniam, by wyjąć telefon i robić zdjęcia. Ale prawdziwe widowisko ma dopiero nadejść.
Jadę w stronę zbiornika Josefův Důl – co roku podjazd w jego okolicy sprawiał mi spory problem, wyczekuję więc znanego widoku nie pamiętając jednak, czy zaczyna się on przed zaporą, czy za nią. I tak skupiam się na drodze, że nie słyszę zawodnika, który nadjeżdża za mną. Mijając mnie wita się, a ja aż podskakuję wyrwana z zamyślenia. Spieszy się na kwaterę, więc tylko wymieniamy się pojedynczą uwagą z rozbawieniem. A później wjeżdżam na zaporę. Spektakl, który rozpościera się przed moimi oczami zapiera dech w piersiach. Niebo zabarwione jeszcze zachodem przegląda się w spokojnej tafli po której jednak płożą się już mgły, ciemne szczyty odbijają się w wodzie. Panuje absolutna cisza, którą przerywa jedynie sporadyczne kwakanie płynących kaczek. Choćby dla tego widoku było warto wystartować.
Dojeżdża do mnie kolejny zawodnik i wspólnie zmierzamy w stronę Liberca. Po drodze fragmenty drogi pozostawiają sporo do życzenia – rozmyte przepusty, hałdy żwiru czekającego na uzupełnienie nim wyrw, kamienne przepusty, które nawet pomimo odblokowanego amortyzatora odzywają się bólem w nadgarstkach.
Fot.: Krzyś
A później wjeżdżam do Liberca. Już sama. Jested czasem wyłania się spomiędzy
mgieł, czasem znika w chmurach. Rok temu zarówno samo wzniesienie, jak i
wieńcząca je iglica skryte były w lodowatej mgle targanej silnym wiatrem. Było
wówczas całkiem ciemno, całkiem pusto i okropnie zimno. W tym roku na
podjeździe mija mnie kilka rozpędzonych aut - za dnia ta droga jest paskudna,
nocą nieco zyskuje. Widzę majaczące za sobą światło innego zawodnika, na szczyt
dojeżdżamy już razem i spotykamy Krzysia - kilka zdjęć i
jedziemy w dół - do lasu, później przez wsie, przez drogę w remoncie, gdzie
musimy przenieść rowery przez zasieki zamykające plac budowy. Rozpoczyna się
kolejny podjazd i znowu zostaję sama. Wiem, że w pobliżu jest kolejna zapora,
ale tego fragmentu nigdy nie pokonywałam za dnia. Zawsze nocą. Zawsze pieszo. I
zawsze samotnie. Jest ciemno, cicho, nie pada.
Fot.: Krzyś
W okolicy Oldrichova czeka mnie trochę ujebów, jazda przez las, światła miejscowości majaczące między drzewami – nie lubię tego odcinka. A później przejazd przez drogę przy wiacie turystycznej, w której zwykle ktoś nocuje i szutry premium w izerskich bukovinach. W tym roku ten kawałek trasy ciągnie mi się niemiłosiernie. Za każdym zakrętem wypatruję świateł miasta, ale widzę tylko kolejne drzewa i jaśniejącą nitkę drogi. Za sobą co jakiś czas widzę pojedyncze światełko, dochodzę do wniosku, że to kolejny zawodnik. Niebo zaczyna szarzeć. W końcu docieram do Hejnic. Jestem zmęczona. Siadam na chwilę na przystanku autobusowym, obiecałam sobie nocą, że to zrobię, najchętniej przytuliłabym głowę do szyby i zasnęła, ale to nie ma specjalnego sensu, bo właśnie wstaje dzień. Jem, piję, sprawdzam, jak daleko za mną jest następny startujący. Na tyle daleko, że nie mogłam w lesie widzieć jego światła. A jednak - jakieś widziałam. Cieszę się, że dnieje, bo przypomina mi się niedawno czytana książka ("Szczelina" J. Karika) i teraz za żadne skarby nie chciałabym już jechać ciemnym lasem śledzona przez niezidentyfikowane światła i zastanawiać się ile osób zobaczę na zdjęciu i ile pokojów będzie miało moje mieszkanie.
Fot.: Rafał Kotylak
Przede mną podjazd pod Smedavę. Pokonując go w poprzednich latach nocą słyszałam wokół siebie rozmowy. Tym razem, po jasnemu, tylko czasem szum rzeki zamieniał się w szmer rozmów. A później byłam już na górze i chłonęłam widoki i myślałam tylko o tym, że jadę do domu. Jadąc jasnym szutrem mijam kilka wiat turystycznych, w których biwakują turyści, przy jednej nawet rozpoczyna się jakiś poranny ruch. Trochę im zazdroszczę. Przede mną jeszcze kilkadziesiąt kilometrów.
Fot.: Krzyś
Zjeżdżając w kierunku granicy upominam się w głowie, by nie przegapić wjazdu na single (co robiłam dotychczas każdorazowo i musiałam się wracać pod górę!). Sam szlak nie zyskuje w świetle dnia – jest gliniasty, mostki pokryte są zielonym śliskim nalotem (single w okolicy Szklarskiej na mostkach mają rozłożoną siatkę z małymi oczkami, która nadaje przyczepność – proste, tanie, a doskonale spełnia swoją rolę). Jadąc mam przemyślenia, że wyglądają, jakby je wytyczono i zapomniano o ich istnieniu, mimo że wciąż stanowią nie lada atrakcję i ściągają do Świeradowa rzesze rowerzystów. Jeśli w najbliższym czasie się o nie nie zadba ulegną zupełnej degradacji i będą już tylko zmarnowanym potencjałem.
Fot.: Krzyś
Wyjeżdżam na aslaft w Orłowicach i skręcam na Gierczyn. Ostatnie 5 km do
pitstopu w @domek_pod_orzechem
kołacze mi myśl, że niby tak blisko, a jednak tak daleko! Droga na początku
wznosi się łagodnie, od skrętu na Kotlinę opada lekko ku Gierczynowi tylko po
to, by na ostatnim 1,5km odcinku dowalić średnim nachyleniem 10%. Jadę pod
górę, gdy dogania mnie Sołtys Marek - na selfie i krótką pogawędkę. Na
pierwszym przewyższeniu zsiadam z roweru. 16% mnie pokonuje. Ale przed zakrętem
wsiadam i jadę - kawałka, który szłam nie widać sprzed domu – wiadomo, pozory
muszą być zachowane!
Fot.: Krzyś
Czeka na mnie cały komitet powitalny mama, tata, Krzyś, Mariusz, Monika i
dziewczyny z Koła Gospodyń Wiejskich. Ponoć wyglądam lepiej, niż rok temu w tym
samym miejscu.
Pierwsze, o co pytam, to...pomidorówka. Od dłuższego czasu mam ochotę na tę
zupę. Do tego stopnia, że jestem gotowa prosić o sos od leczo, jeśli się okaże,
że pomidorowej jeszcze nie ma. Ale jest. Zjadam pierwszą porcję i idę się
przebrać. Suche spodenki i skarpetki, cieńsza bluza, zmiana szkieł w okularach.
Zdejmuję z roweru część lampek, zostawiam zapasowe baterie i powerbanki – nie będą
mi już potrzebne. Do mety niecałe 60 km. Zjadam drugi talerz zupy i ruszam
dalej pod górkę.
Fot.: Krzyś
Wjeżdżam na Modrzewiową Drogę, która została rozorana ciężkim sprzętem podczas
prac leśnych. Stary techniczny asfalt miejscami jest już tylko wspomnieniem
ustępującym gliniastej brei. W tym miejscu przypomina mi się powód, dla którego
droga bez problemu przetrwała prace leśne prowadzone wzdłuż niej przez
kilkadziesiąt lat, a wystarczył rok czy dwa, by ją zaorać (i to dosłownie). Kilka
(pewnie coś około 10) lat temu zjeżdżałam tamtędy, gdy nagle z lasu na pobocze
wylazło COŚ. Zwierzę. Zdecydowanie większe niż sarna, czy nawet dorodny jeleń.
Początkowo myślałam, że to łoś, a dopiero gdy podjechałam bliżej okazało się,
że był to koń – masywny, silny, pracujący przy trwającej wówczas zrywce. Zmiana
technologiczna z koni na harwestery tłumaczy w znacznej mierze dlaczego las po
wycince wygląda obecnie jak pobojowisko.
Fot.: Krzyś
Mimo złego stanu drogi jadę pewnie. Znam ją, palce zachowawczo
opieram na klamkach hamulca, ale nie zaciskam, nie muszę tu zwalniać. I chyba
tylko dzięki temu nie rozjeżdżam jamnika, który wypada na mnie z boku. Jego
właściciele zdają się zupełnie nie przejmować faktem, że ich ujadający pupil na
krótkich nóżkach prawie wpadł pod rozpędzony rower z czego żadne z nas raczej
nie wyszłoby bez szwanku. Jak się okazuje to nie jedyny pieś, którego spotkam
tego dnia na trasie. Następne spotkania okażą się jednak dużo mniej stresujące,
mimo że psy będą zdecydowanie większe, a moje tempo niższe.
Fot.: Krzyś
Długi zjazd, ostry skręt w prawo i zaczynam okrążać Tłoczynę. Tam mijam pana z dwoma dużymi psami, z których jeden zdecydowanie nie lubi rowerzystów, czemu daje głośno wyraz. Właściciel nie tylko łapie psy bardzo krótko, ale dodatkowo schodzi zupełnie z drogi – która jest w tym miejscu szeroka. Uśmiecham się i dziękuję mu. Co jakiś czas mijają mnie zawodnicy, który wyruszyli z pitstopu później niż ja. Zjeżdżam do Antoniowa (na ten zjazd Krzyś narzekał kilka dni wcześniej – przyznaję mu rację – wygląda gorzej, niż to zapamiętałam) – trochę na łeb, na szyję, ale mój rower wiele wybacza – ten zjazd również mi wybaczył. Zaczynam podjazd pod Kozią Szyję. Nie lubię go. Jest upierdliwy i nieprzyjemny. Nawet nie chodzi o nachylenie, a o to, że po prostu źle się go podjeżdża – luźne kamienie uciekają spod kół, nierówna nawierzchnia wymaga dodatkowej siły. Spore fragmenty robię więc z buta. Z kieszeni wyciągam bułkę i jem drugie śniadanie. Kończę je już w czasie jazdy mijając kolejne dwa psiaki – tym razem z całą dwunożną rodzinką, której jednego psa udaje się odwołać, ale drugi – spory niedźwiadek – ma ich głęboko w…pompie. Mnie i moją bułkę z twarożkiem na szczęście też. Patrzy i na mnie, i na swoich państwa wzrokiem mówiącym „a dajcie mnie wszyscy święty spokój, ja sobie tu tylko poczciwie człapię”.
Fot.: Krzyś
Zjazd szutrami nad Małą Kamienną, a później podjazd do Rozdroża Izerskiego,
przejazd do żelaznego mostku i zbiornika na Płoce, kolejny zjazd
technicznym asfaltem w stronę Świeradowa i wjazd na Drogę Tartaczną.
Upierdliwą, nudną i męczącą. Wyprzedzają mnie zawodnicy z dystansu short,
którzy spieszą się na podium, a ja kulam się pod górkę. Głównie jadę, ale
czasem idę, żeby rozprostować nogi i plecy. Na Drwalach wypijam wiezioną w
kieszonce Colę, cukier pozwala mi wrzucić wyższy bieg – już czuję metę. Na Hali
Izerskiej zaskakująco mało turystów – pogoda jest całkiem fajna – nie ma upału,
nie pada, idealnie na wycieczkę w góry. Mi to jednak nie przeszkadza – z poprzedniego
roku pamiętam slalom między ludźmi. Tym razem tylko parę razy z daleka krzyczę „Przepraszam!
Jadę lewą!” i udaje mi się ten odcinek zrobić całkiem płynnie. Dojeżdżam do
Samolotu i w głowie powtarzam to, co stwierdziłam już jakiś czas temu – że ten
podjazd gorzej wygląda niż w rzeczywistości trzyma. Ale nie tego dnia. Tego
dnia trzyma tak, jak wygląda. Podczas
podjeżdżania mijam rodziców z trzema dziewczynkami w czerwonych bluzeczkach,
które z ogromnym zaangażowaniem wybierają co ładniejsze kawałki kwarcu z drogi.
I sądząc po minach rodziców – najchętniej spakowałyby do kieszeni i plecaczków co
drugi leżący ja jasnej drodze.
Fot.: Paweł Zatoński Fot.: Paweł Zatoński
Później jeszcze kawałek zjazdu po kamlotach, skręt w prawo i wpadam
na metę. Niecałe 33h to chyba mój nowy rekord. Celuje we mnie kilka obiektywów,
ktoś mnie ściska, ktoś gratuluje – jestem pierwsza. Bo z jednej strony – nie miałam
oczekiwań, odpuściłam ambicję, więc jechałam po prostu swoje, a z drugiej – bo jestem
uparta jak osioł. Więc przeosiołkowałam* tę trasę. A co!
*określenie zapożyczone od Bartka ;)Fot.: Paweł Zatoński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz