środa, 31 lipca 2019

Tour de Pomorze 2019, czyli jak przejeżdża się 700 km rowerem

https://ewyspiarz.eu/ruszyla-iii-edycja-ultramaratonu-kolarskiego-tour-de-pomorze/

Mój plan zawierał się w jednym słowie „przejechać”. I gdyby był to normalny wyścig lub maraton, to byłoby to założenie skromne i niewymagające. Ale przy trasie długości 725 km już owo „przejechać” było ambitne. Krzyś poprosił mnie jednak w czasie jednej z rozmów o uszczegółowienie, podanie jakiejś granicy czasu. „Przejechać w 35 godzin” - to plan ambitny, ale zupełnie realny, biorąc pod uwagę dotychczasowe jazdy. „Przecież spokojnie zrobisz to w 30” uznał mój chłopak. Owo „30 godzin” umieszczałam w sferze marzeń – realnych i możliwych do spełnienia, ale jednak marzeń. Długa trasa, brak snu, niepokój o kolano – to wszystko kazało mi poczynić założenia bezpieczne. 35 godzin było ok. Bardzo ok.


Zaczynam się stresować - odprawa techniczna
Początkowo mieliśmy wyjeżdżać już w czwartek, by na spokojnie w piątek wszystko ogarnąć, wypocząć nad morzem, wyspać się itd. Parę rzeczy się jednak w międzyczasie zmieniło i w czwartek, owszem, ruszyliśmy, ale tylko do Krotoszyna i to dopiero po pracy. W piątek wczesna pobudka i jazda do Świnoujścia. Trasa szła całkiem nieźle, aż do przeprawy gdzie zeszło nam ponad 1,5h w oczekiwaniu na naszą kolej wjazdu na prom. Szybko po pakiety, później na miasto coś zjeść i powrót na odprawę techniczną. Szybkie powitania ze znajomymi, ostatnie ustalenia taktyki na jazdę, próba zapanowania nad własnym stresem (średnio udana). Ważna informacja, że przez miasta możemy przejeżdżać wedle własnego uznania, byle zgodnie z przepisami.

Kilka ostatnich rozmów i jazda do schroniska. Na miejscu okazuje się, że pokój mamy razem z Edziem, z którym pokój dzieliłam już na zeszłorocznym Pięknym Zachodzie. Wczesny wieczór mija nam na przygotowaniach – przypinamy światła, sakwy, elektronikę, naklejamy odblaski – rowery przestają przypominać lekkie maszynki do łatwego pokonywania kilometrów. Pakujemy przepaki, wybieramy, co potrzebne jest w kieszonkach od początku, co przy się dopiero później. Szybkie zakupy, kolacja i spać. Rano czeka przeprawa i start...


https://ewyspiarz.eu/ruszyla-iii-edycja-ultramaratonu-kolarskiego-tour-de-pomorze/
Plan jest prosty – startuję razem z Krzysiem o 8:40 i wspólnie gonimy Jacka rozpoczynającego zmagania 35 minut przed nami i od tej pory jadę z Jackiem realizując plan na 35 godzin, a Krzyś jedzie, żeby jechać szybko. Najpierw jednak trzeba się ogarnąć do wyjścia. Z nerwów zapominam przepaków, na szczęście przypominam sobie o nich jeszcze przed schroniskiem. Po drodze na prom spotykamy znajomych, którzy także zmierzają już na start. Witamy się, żartujemy, ale wciąż jeszcze się denerwuję. Czas to leci zbyt szybko, to wlecze się niemiłosiernie. O 8:05 startuje Jacek, 5 minut później Gosia. Niepostrzeżenie robi się 8:30, montują mi urządzenie z nadajnikiem i zmierzamy w stronę linii startu. Ostatni pocałunek przed jazdą i start.

https://ewyspiarz.eu/ruszyla-iii-edycja-ultramaratonu-kolarskiego-tour-de-pomorze/
Od początku jedziemy we czworo – ja, Krzyś, Edziu i jeszcze jeden Krzysiek. Szybko doganiamy Mariusza z Szerszeni, niedługo później gubimy Edka. Tempo jest mocne. Wiem, że dla mnie, na dłuższą metę, za mocne. Doganiamy kolejne grupy – ktoś się podczepia, kto inny zostaje. Za Kamieniem Pomorskim wjeżdżamy na „moją” drogę – tam trenowałam, znałam nie tak dawno każdą dziurę i nierówność. Na punkcie w Cerkwicy spotykamy Gosię – wraz ze swoją grupą właśnie rusza w dalszą drogę. My szybko witamy się z dziewczynami z Gryflandu, jemy batony (pyszne! Z orzechami!), Piotrek, z którym przejechałam jeden z rewalskich maratonów napełnia bidony, Kamil robi zdjęcia i zaraża entuzjazmem i pozytywną energią. Ale to dopiero 80 km, nie będziemy się rozsiadać na pogaduchy, lecimy dalej. Wyprzedzamy traktor i wpadamy do Trzebiatowa. Nie zdążę się za dobrze rozejrzeć, a już jesteśmy na wylocie na Kołobrzeg, gdzie ponownie spotykamy grupkę Gosi. Udaje mi się nawet wyjść na zmianę. Za Kołobrzegiem zaczyna się „ostra jazda bez trzymanki” - kierowcy trąbią, wyprzedzają na trzeciego, tamują ruch każąc nam opuścić drogę... niestety – szczyt sezonu nad samym morzem powoduje zdecydowane zwiększenie ruchu, a to z kolei jest przyczyną coraz większej nerwowości wielu zmotoryzowanych (chociaż niektórzy pewnie mieli to w naturze). O tym jednak, że nie wszyscy kierowcy napotkani kierowcy to frustraci, za moment.

Na punkcie w Ustroniu Morskim spotykamy Jacka. Rusza chwilę przed nami i wiemy, że go dogonimy. Pieczątki, podpisy, bułka i w drogę. Doganiamy Jacka, później dogania nas deszcz, a kawałek dalej trafiamy na korek przed zjazdem na Mielno. I tu okazuje się, że kierowcy mogą być też życzliwi – wielu z nich widząc, że jedziemy zjeżdżało do prawej krawędzi jezdni robiąc nam miejsce pośrodku. Jadący z naprzeciwka również jechali ostrożnie zostawiając nam przestrzeń - pokonaliśmy korek w myśl hasła mas krytycznych - „My nie tamujemy ruchu – my jesteśmy ruchem”. Jestem coraz bardziej zmęczona – tempo nadal jest bardzo mocne, ponadto wieje silny niesprzyjający wiatr, który z każdym kolejnym kilometrem będzie dokuczał coraz bardziej. Dojeżdżamy do Bukowa Morskiego i chwilę zajmuje nam znalezienie punktu ukrytego w głębi bocznej uliczki. Szybki makaron z sosem, arbuz, woda w bidony i jedziemy dalej. Chciałabym zwolnić, z Jackiem ustalamy, że to powoli pora odczepić się od pociągu jadącego tempem dobrym dla Krzysia, ale niekoniecznie dla mnie. Ile jednak razy próbujemy zostać, zwalnia cały peleton czekając na nas. Krzyś kilka razy zostaje i doholowuje mnie do grupy, kilkukrotnie chłopacy sami sygnalizują mu, że zostaję i...czekają. Zagryzam więc zęby i jadę. Wiatr robi się coraz bardziej sprzyjający, przed Polanowej jednak daję za wygraną na jednym z wniesień, na punkt wjeżdżamy jednak tuż za resztą grupy, startujemy więc wspólnie – najpierw jednak...bułka z pasztetem i ogórkiem. Cudowna odmiana po słodkich batonach i żelach.

Teren robi się coraz bardziej pofałdowany i na każdym wzniesieniu zostaję. Jeden raz grupa czeka, drugi raz także, za trzecim jednak jedzie. Wyganiam Krzysia i goni, by dołączyć do innych, a ja zostaję z Jackiem i Mirkiem. Łapie nas burza, robi się mroczno. Trzymamy całkiem fajne tempo, ale już nie na granicy możliwości, a komfortowe- takie jakim można przejechać 700 km. Trochę rozmawiamy, gubimy się na wjeździe do Szczecinka na punkcie spotykamy najpierw Izę, która postanowiła przejechać rowerem 200 km z domu, żeby witać maratończyków, zaraz później, w sali witamy się też z naszą niedawną grupą. Panowie szykują się już powoli do dalszej jazdy, by dopiero odbieramy przepaki i siadamy do jedzenia. A Krzyś oznajmia, że jedzie z nami, gdyż niewielką różnicę zrobi mu, czy zajmie 10 czy 20 miejsce. Jemy przepyszny żurek, ryż z warzywami i kurczakiem, przebieram się w suche rzeczy, piję herbatę zaopiekowana przez mojego chłopaka i wspaniałych ludzi zajmujących się punktem. Spędzam tam niemal godzinę. Dopiero tu spotykamy pierwszych solistów – dwóch Pawłów, którzy wpadają i wypadają.

Najedzona i sucha mogę jechać dalej. Zostajemy we troje, zaczyna robić się ciemniej, zapalamy lampki i jedziemy – kilometr, za kilometrem, trasa zostaje za nami. Słońce zachodzi malowniczo, ruch na drodze niemal zamiera, na poboczach pojawiają się zwierzęta. Czuję, jak dopada mnie zmęczenie – w czasie jazdy wzdłuż wybrzeża zaciągnęłam niemały dług, który teraz zaczyna dawać się we znaki. Do Mirosławca dojeżdżamy ciemną nocą, witam się z Elą, jem słynną świnoujską bułę, popijam herbatą, Krzyś organizuje sobie lampkę, gdyż jedna z jego tylnych po deszczu przestała działać – później znowu zacznie, ale w sposób mocno nieprzewidywalny. Mija nas kilku solistów. Dojeżdżamy do Choszczna, które budzi w nas wspomnienia z Supermaratonów, ale tym razem meta nie znajduje się przy szkole i trzeba jechać dalej. Na punkcie w Zamęcinie wymieniamy się z innymi zawodnikami, którzy właśnie wychodzą. Jest cicho i sennie – najchętniej położyłabym głowę na stole i zasnęła. Zamiast tego jem, piję herbatę i jadę dalej.

Przed nami dwa najdłuższe etapy – najpierw 80km do Witnicy, a później 98 do Czepina. To jeden z dwóch najgorszych momentów tego maratonu – oczy mi się zamykają, marzę o śnie i trwa to dłużej niż na dotychczasowych ultrach, mimo że wtedy byłam już po przejeździe przez góry, ale też tempo jazdy było inne. Jacek podejmuje decyzję, ze zostaje na kilka minut na jakimś przystanku, żeby przymknąć oczy. Marzę o tym samym, ale Krzyś rzuca hasło do dalszej jazdy. Mam nadzieję, że pozwoli mi na drzemkę w Witnicy, gdy będziemy czekać na Jacka. Nie czekamy jednak na niego – po 10 minutach drzemki dostał takiego speeda, że dogania nas przed Witnicą z impetem sportowego motocykla. A mi przechodzi spanie, bo robi się coraz jaśniej. Zanim jednak punkt – czeka nas objazd Gorzowa od północnego-zachodu. W tym przejazd drogą do Racławia, która przywołuje wspomnienia gorzowskiego maratonu oraz prowokuje do głośnych przekleństw swoim opłakanym stanem. W Witnicy zostawiamy rowery, zgodnie z kartkami zdejmujemy buty, odbieramy przepaki i ruszamy na obiad. Zajmują się nami organizatorzy Pięknego Zachodu. Pomidorówka jest idealna, a nasze rowery przechodzą szybkie ogarnianie – na dworze jest serwisant, który, ku naszemu zaskoczeniu, czyści i smaruje napędy.

Wyruszamy z Witnicy z wizją 100 km do kolejnego punktu. Ujeżdżamy niecały kilometr po bruku przez miasto, gdy Krzyś łapie gumę. Postanawia zawrócić na punkt, gdzie chłopak serwisujący rowery szybko zmienia my dętkę i pompuje ją porządnie dużą pompką. Z Jackiem jedziemy dalej dziurawymi drogami, dojeżdżamy do odcinka bruku o długości 3 km. Jest to dość równa, ale wyślizgana na błysk kosteczka. Staram się jechać możliwie szybko, ale i ostrożnie. Gdy zjeżdżam w końcu na asfalt dogania mnie Krzyś. Wstaje dzień, robi się jasno i ciepło. Zaczynamy tracić rachubę w ilości miniętych punktów. W pewnym momencie stwierdzamy, że do punktu w Czepinie jest jakieś 40km, a do Gryfina wg drogowskazów 38, co jest o tyle dziwne, że przecież w Gryfinie chyba też jest punkt, na którym miał być jeden z naszych znajomych. Gdy chłopacy zatrzymują się, by zdjąć część warstw, ja sprawdzam o co chodzi z punktami – cóż punkt w Gryfinie i w Czepinie, to ten sam punkt, ot cała tajemnica. Zimne napoje z lodem, woda z cytryną i miętą, bułki, domowe wypieki... Aż nie chce się jechać dalej. Ale trzeba – czeka nas przeprawa przez Szczecin. Dojeżdżamy do Dąbia i jedziemy trasą, którą kilkakrotnie jeździłam do domu na początku swojej przygody z rowerem. Robi się coraz goręcej, znowu zwiększa się ruch. Wąska trasa alternatywna nad morze staje się miejscem nieprzyjemnym dla rowerzystów.

META!!!
W Stepnicy chcę spędzić jak najmniej czasu. Rozbieram się z termo, zsuwam nogawki na dół, łapię arbuza i poganiam chłopaków do wyjścia. Chcę już do domu. Za Stepnicą jedzie mi się coraz gorzej – jest mi za ciepło, mam chwilowy problem ze złapaniem oddechu czy napiciem się wody. Na samą myśl o wodzi robi mi się po prostu źle. Każe Krzysiowi i Jackowi jechać – obaj są już umęczeni, mogą jednak jechać szybciej. Odpoczywam chwilę we własnym tempie, do Wolina dojeżdżam tempem 22-23 km/h. Uspokajam oddech, jem ostatni żel. A tuż za mostem widzę czekający na mnie DreamTeam. Bardzo nie chcę ich już bardziej spowalniać, więc zagryzam zęby, pod górki staję na pedały, mimo że mam ochotę wyć z bólu. Mijamy rozjazd na Międzyzdroje. Zostaje nam 12 km i...pół godziny do 30 godzin. Jacek wyskakuje do przodu, ale łapiemy go przy rondzie, czeka na nas. Staję na pedały i lecę, sięgam do najgłębszych pokładów energii, korzystam z ostatecznych rezerw i wpadam na metę o...14:35.

Wita nas Mama Jacka oraz jego „Ciotki” z szampanem. Czuję się oszołomiona, ktoś mi gratuluje, kto inny trzyma rower, a ja czuję jak powoli schodzą ze mnie emocje. Rzutem na taśmę wbiegamy na prom i płyniemy na drugą stronę. Letni, a momentami lodowaty prysznic pozwala nieco dojść do siebie, umycie zębów jest spełnieniem obecnych potrzeb. Na kilka minut przykładam głowę do poduszki, później idziemy coś zjeść, na wieczór umawiamy się z Jackiem. W planach placki po węgiersku, później pizza, może coś jeszcze, przecież spaliliśmy po kilka tysięcy kalorii. Cóż...nie jesteśmy w stanie dojeść swoich placków w Restauracji Osada – są pyszne, uczciwe i...duuuuże. Później decydujemy się na spacer na plażę. Brodzimy w wodzie, po chwili dołącza Jacek. Z jednej z plażowych knajpek oglądamy zachód słońca, po czym szybko uciekamy, gdyż ilość komarów zniechęca nas do dalszego siedzenia nad samym brzegiem. Na deptaku idziemy coś zjeść – Jacek decyduje się na coś konkretnego, z Krzysiem wybieramy desery. Jest późny wieczór, gdy się żegnamy i wracamy do schroniska. Edziu już jest – zaliczył nieprzyjemny upadek w czasie jazdy, jest poobdzierany, ale mimo to tryska humorem.

Rano się pakujemy do auta i jedziemy na plażę. Na deptaku jemy śniadanie i pijemy kawę, kolejne trzy godziny spędzamy chlapiąc się w wodzie i grzejąc na kocu, w drodze na dekoracje zachodzimy jeszcze na lody i...fishbułę. Wygrywam wśród kobiet i do domu wrócę z ogromnych pucharem i...pluszowym żubrem. Ogromną niespodzianką jest dla mnie jednak 6 miejsce w klasyfikacji kobiet w Pucharze Polski Ultra, za które też dostaję niemały puchar.

Ostatnie pożegnania, odbiór przepaków, krótki postój na przeprawie i wracamy na stały ląd, a przygoda pod nazwą Tour de Pomorza 2019 dobiega końca...

I tradycyjnie – kilka podziękowań:
Jackowi – za cierpliwość, wyrozumiałość, zrozumienie i troskę, za wspólnych 550 km.
Chłopakom, z którymi przejechałam pierwsze 200 km pod paskudny wiatr – Mariuszowi, Andrzejowi, Zbyszkowi i wszystkim pozostałym, których z imion, niestety, nie znam.
Wszystkim, którzy zaopiekowali się mną na kolejnych punktach.
Dziękuję! <3
I przede wszystkim Krzysiowi – za 725 km, za kopa w dupę na ostatnich 20 km, za wszystko.

P.S. Przegapiliście inne reportaże z ultramaratonów? Nic straconego! Wystarczy kliknąc w tag ultramaraton lub zajrzeć na te notki:
Piękny Zachód 2019
Piękny Zachód 2018
Ultramaraton w Świnoujściu 2017

16 komentarzy:

  1. Dobrze mi się czytało Twój tekst, Chuda. Zwróciłem uwagę na podziękowanie za kopnięcie w tyłek, rzadkość wielka, bo zwykle za taki czyn się nie dziękuję :-) Także na niemałe uzupełnianie kalorii w czasie jazdy i po niej.
    Chwilami próbowałem wyobrazić sobie siebie na maratonie. Próba wypadła pomyślnie, może dlatego, że mój wyobrażony super maraton miał calutkie 20 kilometrów. Dalej nie sięgam nawet w myśli, dlatego wraca stara moja myśl o specjalnej budowie Twoich mięśni.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem pełen podziwu, dokonaliście rzeczy wspaniałej i tak niewyobrażalnej... Gratulacje! Pozdrawiam! ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dla mnie to jest mistrzostwo świata. Gratulacje.

    OdpowiedzUsuń
  4. Podziw i gratulacje.
    Pańcia i Kapitan jeżdżą na rowerze,
    jeżdżą rodzinnie z dziećmi,
    ale to jest raczej turystycznie...:-))

    No no no taki wyczyn,
    kondycja musi być wspaniała ...

    OdpowiedzUsuń
  5. Jestem pełna podziwu i oczywiście wielkie gratulacje!!!

    OdpowiedzUsuń
  6. Jestem pod wrażeniem i pełna podziwu!
    6 miejsce w klasyfikacji kobiet to spore osiągnięcie.
    Nie wyobrażam sobie tyle kilometrów na rowerze.
    Ja bym padła może po dwudziestu.
    Czyta się super Twoją relację, masz świetną pamięc.
    Kondycji gratuluję!
    Pozdrawiam!
    Irena

    OdpowiedzUsuń
  7. Jestem pod naprawdę wielkim wrażeniem. Jesteście genialni. 😊 z całego serca gratuluję. 💕

    OdpowiedzUsuń
  8. Brawo Kruszynko��
    Zapomniałaś jeszcze tylko podziękować Sobie��przecież nikt za Ciebie nie przejechał tych kilku kilometrów ����

    OdpowiedzUsuń
  9. Brawo! To dopiero wyzwanie!

    OdpowiedzUsuń
  10. Każdy sukces wymaga ogromnej pracy! Ja zawsze podziwiam takich ludzi ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. Wielkie gratulację. Super pasja, wyczyn nie lada.

    OdpowiedzUsuń
  12. Mistrzostwo świata! Jestem pełna podziwu i serdecznie gratuluje!

    OdpowiedzUsuń
  13. Niesamowite! Brawo! To naprawdę niesamowity wyczyn!

    OdpowiedzUsuń
  14. Podziwiam i gratuluję! Wspaniała pasja. :-)

    OdpowiedzUsuń