wtorek, 24 maja 2016

Co myślał w Radkowie mój Anioł Stróż?

Rzadko zdarza się, byśmy to samo opisywały z różnych punktów widzenia. Zazwyczaj jadąc gdzieś umawiamy się, która szykuje reportaż. Tym razem było jednak inaczej. Chuda, czekając na mnie w Radkowie, postanowiła opisać pobyt w Górach Stołowych ze swojego punktu widzenia- zupełnie przecież innego niż mój.
Tęskniłam już do gór. Od wielu dni myślami przemierzałam znane mi drogi, oglądałam filmy z poprzednich maratonów. I gdy w piątek na horyzoncie pojawiły się pierwsze pagórki, czułam jak wzbierała we mnie radość.

Do Radkowa dotarliśmy po 7 godzinach jazdy. Akurat w sam raz, by zdążyć odebrać pakiety startowe (w których oprócz numerów startowych i talonów na posiłek znalazły się czekolada i okolicznościowa bawełniana koszulka), wysłuchać orga Janusza na odprawie technicznej i przywitać znajomych.  Mile zaskoczyła nas serdeczność owych powitań. Okazało się, że wielu maratończyków zauważyło naszą nieobecność na poprzednich imprezach z cyklu Supermaratonów i teraz dawali dowód swojej radości i zadowolenia. W podobny sposób zostałyśmy przywitane przez recepcjonistkę w motelu, który wybieramy corocznie ze względu na położenie na terenie bazy maratonu.
Pogoda była cudowna, góry mieniły się w zachodzącym słońcu, należało więc przypuszczać, że i kolejny dzień będzie pogodny.
Obudziły mnie poranne trele niezliczonego ptactwa. Pachniało mokra trawą, w powietrzu unosiła się lekka, żółto zabarwiona mgiełka zwiastująca cudowny dzień.
Dwie minuty po ósmej ruszyłam na trasę. Byłam tak spragniona gór, że postanowiłam się nimi delektować. Jechałam spokojnie, rozglądając się, starając się dostrzegać wokół siebie jak najwięcej piękna. Próbowałam rozkładać woń lasu na poszczególne zapachy, łowiłam aromat rozkwitających konwalii i prymuli, pachnących w wilgotnych parowach lilaków, kaliny i drzew owocowych. Jechałam, jechałam, jechałam... podjazdy robiłam swoim tempem. Zjazdy początkowo ostrożnie, ale ze zjazdu na zjazd czułam się coraz pewniej w siodle i rzadziej łapałam hamulce. Nim dojechałam do bufetu spotkałam już chyba wszystkich znajomych z dystansu giga i niektórych z pierwszych grup mega. Ci, z którymi spotykamy się często, zagadywali, rzucali ciepłym słowem, a nawet proponowali koło, na co reagowałam śmiechem. Zrobiło się cudownie ciepło. Zdjęłam nadmiar ubrań i zostawiłam zbędną kamerkę gopro (na dziurach po prostu rozleciał się uchwyt).
Nakarmiona i napojona mogłam ruszyć dalej, zwłaszcza, że właśnie dojechał Krzyś, na którego towarzystwo trochę liczyłam. Razem kończyliśmy okrążenie i podbudowani przyzwoitym czasem ruszyliśmy na drugie kółko. Długi czas trzymaliśmy się razem (tzn Krzyś odstawał na podjazdach i doganiał mnie na zjazdach). Gdy jechaliśmy wspólnie wymienialiśmy się uwagami na temat krajobrazów, wspomnień z treningów, planów na kolejne starty. W czasie drugiego postoju na bufecie decydujemy, że ruszamy na trzecie okrążenie (choć oboje mamy wątpliwości, czy to dobry pomysł). Do Karłowa dojeżdżam pierwsza. Drugi raz tego dnia kłaniam się Szczelińcowi, a na trasie zauważam rowerzystę, którego będę jeszcze potem mijać kilkakrotnie.Dublują mnie moi koledzy, którzy za chwilę skończą maraton (dla nich jest to wyścig, co widać po czasach i niestety po zachowaniu co niektórych, ale o tym później) W połowie szaleńczego zjazdu słyszę Krzysiowe: - już jestem! Mamy za sobą siedem godzin jazdy, czyli czas porównywalny z ubiegłorocznym. Ruszamy dalej. Niestety najdłuższy, bardzo dziurawy podjazd sprawia mojemu towarzyszowi ogromny problem i zostaję na drodze sama. Początkowo liczę, że dogoni mnie na zjeździe, ale ... zjeżdżam zbyt szybko. Na trzecim okrążeniu przestaję uważać na każdą dziurę, nie muszę martwić się o bolące pośladki, bo przecież do końca zostało coraz mniej kilometrów. Rozpędzam się na tyle, na ile pozwala mi moja waga. I w owym szaleńczym pędzie nachodzi mnie refleksja, że mój Anioł Stróż ma dziś sporo roboty. Przez moment mam wrażenie, że słyszę szum jego skrzydeł, gdy pikuje w dół razem ze mną. Zaczynam się śmiać, wyobrażając sobie minę tegoż biedaka, gdy ja puszczam hamulce.Jak wygląda mój Anioł Stróż? Hmmm... nie może to być ta eteryczna postać z obrazka, przecież pogubiłby swoje piórka, goniąc mnie! Mój anioł musi mieć mocne skrzydła orła, a może kruka... i musi być silny, bo przecież skądś biorę tę psychiczną siłę. Z takimi myślami mijam kolejne miejsca, tak mi doskonale już znane. Już na pierwszym okrążeniu zauważyłam, że mam wrażenie, jakbym dopiero co tędy jechała- ta sama koza na pastwisku, lama i daniele za stawem. Ci sami dziadkowie na ławeczce przed domem. I pewnie ten sam człowiek z podkaszarką na poboczu...
Na punkcie żywieniowym czeka org Andrzej. Na trasie jestem tylko ja i Krzyś. Na Klasykach ta dbałość o każdego zawodnika jest bardzo widoczna, odczuwalna. Chwilę rozmawiamy, mam nadzieję, że może Krzyś zdąży dojechać. W końcu samotnie ruszam w kierunku Kudowy.
Przejeżdżam puste uliczki, pnę się w samo serce Gór Stołowych.  Jest coraz puściej i spokojniej. Skończyła się kolejka samochodów oczekujących na wjazd na parking przy Błędnych Skałach, ech... ludzie jakby im pozwolić to chyba i na Szczeliniec chcieliby wjechać...  Od dłuższego czasu jadę bez licznika, więc nie pilnuję ani prędkości, ani czasu. Jedynie słońce coraz mniej przygrzewa, nadal jest jednak ciepło, Dopiero na zjeździe do Radkowa, tam gdzie wysokie skały i gęsty las zasłaniają niebo, odczuwam wilgotny chłód wczesnego wieczora.
Gdy mijam metę, właśnie kończy się wręczanie pucharów. Ja odbieram jeszcze swój za pokonanie dystansu 200 km i mogę zjeść kolację (bo przecież nie obiad). Teraz mam czas na rozmowy, powitania i pożegnania. Krzyś mija metę 15 minut po mnie.
Odpoczywam... W górach spędziłam ponad 11 godzin (15 minut więcej niż rok temu). Czy mogłam jechać szybciej? Mogłam, ale wówczas nie zobaczyłam prymulki, glistnika, tawuły, dąbrówki, czarnych wiewiórek, maleńkich źrebaków... Niestety oprócz całego naturalnego piękna zauważałam też to, czego wolałabym nie widzieć- rzuconej bezmyślnie na środku drogi dętki z sterczącym groźnie długim wentylem, pustych opakowań po żelach, skórek od bananów czekających aż ktoś na nie najedzie... Za każdym razem wstyd mi za kolarzy, że pędząc po zwycięstwo, nie myślą o innych, a przecież to tylko zabawa, amatorski maraton...
W niedzielę nie chce się wyjeżdżać... zostałoby się jeszcze trochę, pochodziło po górach, odwiedziło dawno niewidziane miejsca, powspominało beztroskie wakacje sprzed wielu lat... Jeszcze nie tym razem... Żegnajcie Góry Stołowe!

9 komentarzy:

  1. Zasypałem córkę pytaniami, bo myślałem, że jej mama, bidulka, ledwie żywa dojechała, ale nie, Ania po prostu nie ścigała się, a oglądała góry. No i fajnie!
    Ciekawe byłoby dla mnie przeżycie poczuć zapachy Twoim nosem, bo najwyraźniej mojemu nie równać się z nim.
    Informacja o zaznaczaniu farbą dziur na drodze zrobiła na mnie wrażenie, świadcząc o staranności przygotowań do maratonu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Założyłam sobie radość z jazdy i ją miałam :) Masz rację, w górach bardzo mocno odczuwa się staranność i troskę o maratończyków. A te różowe różowe obwódki i strzałki nieodmiennie nas bawią, mamy nawet swoją teorię, dlaczego są różowe ;)

      Usuń
    2. Z ciekawością zapoznałbym się z tą różową teorią...

      Usuń
    3. Według naszej teorii mąż nie zgodził się na cudnie różową elewacje domu i teraz od siedmiu lat wykorzystuje kupioną przez żonę sporną farbę. Jest i druga, że właściciel sklepu budowlanego za wszelką cenę chce się pozbyć farby, która mu nie schodzi.

      Usuń
    4. Ta druga teoria wydaje się być prawdziwa, bo kto i co maluje na różowo?
      Natomiast postępowanie męża nie jest rozsądne, o czym powinien wiedzieć każdy żonaty mężczyzna: chcesz mieć spokój w domu, pozwól żonie wybrać farby – oto prastara mądrość moich przodków po mieczu. :-)

      Usuń
  2. Nie ma to jak spokojne kręcenie i "chłonięcie" otaczającej przyrody:D Niech nie będzie Ci wstyd za kolarzy. Bo tych prawdziwych za wielu nie ma. Reszta to tylko pseudo co swym postępowaniem udowadniają na każdym kroku :/

    OdpowiedzUsuń
  3. Piekny wpis! Gory choc nie n'a rowerze à pieszo To Tez Moja milosc wiec rozumiem tesknote i delektowanie sie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Anioł Stróż - to moja żona. Przed ślubem była aniołem, po ślubie stała się moim stróżem.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ah uwielbiam Góry Stołowe, może w tym roku uda mi się tam jeszcze pojechać, oj bardzo bym chciała :)

    OdpowiedzUsuń