wtorek, 24 kwietnia 2018

I Śremski Maraton Rowerowy

Jeszcze parę miesięcy temu nie bardzo wiadomo było co, kto, gdzie i dlaczego. Z niepokojem patrzyliśmy na kolejne przesunięcia w kalendarzu maratonów, ostatecznie zostało ich kilka, na które postanowiliśmy jechać. Powstałe luki uzupełniamy innymi imprezami rowerowymi...

Niemniej na zdecydowaną większość Supermataronów planujemy zawitać. O wyborze tego cyklu (z dwóch o tej samej nazwie) zdecydowała przede wszystkim wygoda - większość imprez rozgrywana jest na tyle blisko, że nie trzeba planować noclegów i kilkudniowej eskapady na drugi koniec kraju.

Pierwszym tegorocznym maratonem był ten rozegrany w Śremie. To pierwsza impreza w tym miejscu, ale organizator wywodzący się spośród nas, maratończyków, stanął na wysokości zadania. Nie obyło się wprawdzie bez drobnych potknięć, ale nie popełnia błędów ten, który nic nie robi.


Z Krzysiem wstaliśmy skoro świt, zjedliśmy szybkie śniadanie, spakowaliśmy pudełka z ryżem z malinami i ruszyliśmy do Śremu. Ja startowałam o 9, Krzyś niemal pół godziny później. Szykując się do startu na parkingu przywitaliśmy się z dawno niewidzianymi znajomymi, rozmawialiśmy, śmialiśmy się - dla tej atmosfery warto bywać na tych imprezach. 

Pogoda tego dnia dopisała - było ciepło i słonecznie, pola, łąki, sady i zagajniki pachniały wiosną, tylko wiatr wiał. Jak zawsze - mocno i w twarz. 

Od startu udało mi się utrzymać w grupie przed dobre 20 km, ale zaciąg pod jeden z pagórków okazał się za mocny i zostałam za chłopakami. Chwilę jeszcze próbowałam gonić, ale daremnie. 40 km/h to jeszcze nie moje tempo. Zostałam z jednym ze stałych bywalców z KKZK i przez jakiś czas jechaliśmy po zmianach, później wzajemnie się goniliśmy, bym ostatecznie zostawiła go w tyle. Póki było z wiatrem, było ok. Na szczęście pod wiatr wyprzedził mnie znajomy z Gryflandu i pozwolił wieźć się na kole przez jakiś czas. Aż do wzniesienia, na którym...spadł mi łańcuch. Założyłam go szybko, ale utrata paru sekund wystarczyła, bym ostatnie kilometry pierwszego kółka pokonywała samodzielnie. Niedaleko przed metą minął mnie jeszcze pociąg z Krzysiem w składzie. Pół godziny straty na pierwszym kółku - nie było źle. 


Pierwszą część, tę z wiatrem, drugiego kółka przejechałam sama. Gdy zbliżałam się już do zakrętu, za którym miało być centralnie pod wiatr wyprzedziła mnie Gosia z jeszcze jednym kolarzem, który rzucił tylko "Wskakuj na koło, pociągnę". Uznałam, że dyskutować nie będę. Wsiadłam i do końca już nie puściłam. Chłopak szedł pod wiatr jak czołg - równym tempem, które dla mnie byłoby nieosiągalne w pojedynkę. Z czasem nasza grupka wzbogaciła się o kolegę na rowerze innym, na chwilę dołączył do nas Jacek wraz ze swoją grupą, ale na hopkach odjechali. Na kawałek przed metą z naprzeciwka nadjechał Krzyś, który przejął funkcję prowadzącego - narzucił mocniejsze tempo na finisz. 

Według pomiaru czasu udało mi się uzyskać prędkość 28,5 km/h na 156 km, wg moich urządzeń pomiarowych było to 29,5 na 162 km (STRAVA). I jestem z tego wyniku bardzo zadowolona. 


Przed dekoracją zdążyłam się jeszcze ogarnąć, założyć sukienkę i buty na obcasie, zjeść obiad, porozmawiać z kilkorgiem znajomych. Ktoś się zgubił (miejscami strzałki istotnie były małe i słabo widoczne, niestety), kto inny skrócił, większość sponiewierał wiatr. Było ciepło, swojsko i błogo. W kategorii byłam jedyna. W open czwarta. 


Sezon startowy zaczął się na dobre. Najpierw w Sobótce, teraz w Śremie. Cały kwiecień spędziłam ścigając się (przede wszystkim z samą sobą). W maju trochę odpocznę, by w pierwszej połowie czerwca podjąć największe dotychczas wyzwanie rowerowe... 

2 komentarze:

  1. Gratulacje:) Świetna impreza!
    pozdrawiam serdecznie z nad filiżanki kawy:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Brawo, gratuluję. Tak dalej kontynuuj swoją rowerową pasję Aniu.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń