środa, 8 lipca 2020

Pierścień Tysiąca Jezior (Górek?) 2020


Tegoroczny sezon startowy mocno się przesunął i przetasował. Planowaliśmy z Krzysiem początek już w kwietniu, niestety ze względu na globalne zamieszanie z pandemią po raz pierwszy na linii startu przyszło nam stanąć z początkiem lipca. I zamiast zaczynać stopniowo – od krótszych, łatwiejszych imprez od razu przyszło nam zmierzyć się z, legendarnym niemal, Pierścieniem Tysiąca Jezior. Trasa liczy sobie rokrocznie ok. 600km i przebiega terenami Warmii i Mazur fundując kolarzom ok. 4000m przewyższeń. I mimo że ani dystans nie był moim najdłuższym do tej pory, ani przewyższenia nie przebiły tych z Pięknego Zachodu, to ten maraton zdecydowanie zajmuje w moim rankingu pierwsze miejsce pod względem trudności... Ale po kolei...


Medytacja nad pizzą już po maratonie
Z domu ruszamy już w czwartek – czeka nas długa droga na skos przez niemal cały kraj. W aucie poza nami i niezbędnym wyposażeniem jedzie też...papuga – nasz nowy domownik. Właściciele Siedliska Podgórze w Pitynach, gdzie mamy zarezerwowane noclegi, bez problemu zgodzili się na przyjęcie pod swój dach naszego pupila. Droga momentami się dłuży – dawno już nie spędziliśmy w aucie tyle czasu. Wczesnym popołudniem dojeżdżamy jednak na miejsce, witamy się z właścicielami, wypakowujemy się szybko i jedziemy do Miłakowa – niewielkiego miasteczka oddalonego o 3 km od Pityn. Tam mamy w planach coś zjeść i zrobić niewielkie zakupy. Namierzamy restaurację MiDano i...spotykamy przy niej Mariusza i Pawła z Szerszeni. Panowie już po obiedzie, więc tylko krótka wymiana uprzejmości i idziemy jeść. W to samo miejsce wrócimy jeszcze trzykrotnie, bo posiłki okażą się naprawdę dobre!

Czwartkowe popołudnie spędzamy na łące przylegającej do Siedliska Podgórze – leżymy na kocu i relaksujemy się – ja czytam, Krzyś bawi się z Wołkiem – papugą.

Relaks na łące przy Siedlisku 
W piątek wysypiamy się bez budzików, niespiesznie jemy śniadanie po czym jedziemy do biura zawodów odebrać pakiety, posłuchać Oskara na odprawie technicznej i przywitać się z już obecnymi. Znowu trafiamy na znajomych Szerszeni, Mariusz z Krzysiem startują razem zaczynają więc omawiać taktykę. Kończyć będą przy obiedzie, gdy dołączy jeszcze Zbyszek, którego mają zamiar dogonić w trakcie maratonu i razem gnać do mety. Tym razem bowiem zdecydowaliśmy, że Krzyś jedzie swoje, ja swoje i każde z nas dojeżdża do mety w swoim tempie.

Piątkowe popołudnie to zbrojenie rowerów, montaż wszystkich toreb, lamp, kabli, kabelków. Pakowanie przepaków i kieszonek w koszulkach, klejenie numerów, sprawdzanie sprzętu. Gdy jesteśmy już gotowi wracamy jeszcze do biura zawodów na oficjalne otwarcie imprezy i mały poczęstunek – pyszne ciasta, kiełbaski i szaszłyki, świetny kompot. Witamy się z kolejnymi znajomymi, troszkę żartujemy, powoli jednak czuć już wiszące w powietrzu napięcie. Tego dnia kładziemy się wcześniej, gdyż w sobotę czeka nas pobudka o 6:30.

No to...start... 
Dzień startu rozpoczynamy pysznym śniadaniem przygotowanym przez gospodarzy Siedliska – jajecznica, domowe wypieki, kompot. Nie za dużo, ale na czymś pierwszą część trasy trzeba przecież przejechać. W bazie maratonu meldujemy się przed startem technicznym pierwszych grup – te rozpoczynają się o 8:00, nasz przypada na 8:15. Ostatnie fotki, powitania, montaż nadajników – dostajemy mniejszy model, więc mieszczą się w sakwach, nie trzeba kleić ich do ramy, nie będą przeszkadzać. Punktualnie, zgodnie z planem, ruszamy do Miłakowa, gdzie na 8:45 przypada nasz start ostry. Odległość dzieląca obie miejscowości jest niewielka, na miejscu mam więc czas, żeby poprawić ustawienia mojej nawigacji, która wprawdzie pokazywała start i metę, ale nie chciała wyświetlić łączącej je trasy. Na starcie impreza na całego – roześmiane Wiedźmuchy skutecznie niwelują stres związany ze startem, foteczki na ściance i...start.

W naszej grupie poza Krzysiem i Mariuszem jest jeszcze drugi Krzyś i dwoje zawodników, których nie znam. Tuż za Miłakowem okazuje się, że trzech panów jedzie dla mnie za szybko, pozostałych dwoje startujących – za wolno. Przyjmuję to ze spokojem, okazuje się jednak, że Krzysiu, mimo poczynionych ustaleń, postanawia na mnie czekać, co niekoniecznie podoba się jego kompanom. Teren jest mocno pofałdowany, trasa obfituje w krótkie podjazdy i zjazdy, nie daje wytchnienia, ale aby możliwie mało spowalniać Krzysia staram się jechać jak najmocniej – moje tętno osiąga nieprzyjemne wysokości, mam poczucie, że jadę na maxa. Udaje nam się dojechać tak do dwóch zawodników jadących nieco wolniej niż Krzyś, ale trzymających nadal fajne tempo i tam mnie mój chłopak zostawia. Kolejne kilometry pokonuję z Panem Stanisławem (116) i Konradem (113). Staram się uspokoić oddech i doprowadzić tętno do normalnego stanu. Gdy mi się to udaje wychodzę na zmianę, ale okazuje się, że przeliczyłam własne możliwości i po zejściu z niej zostaję z tyłu. Panowie jednak czekają, przykazują odsapnąć na kole i złapać na spokojnie oddech. Przed pierwszym punktem doganiamy jeszcze Mirka (107) i Darka (108). Przez chwilę do punktu i kawałek za nim jedziemy w pięcioro, później Mirek gdzieś się gubi. Punkt w Lidzbarku Warmińskim usytuowany jest tuż przy drodze, niewiele na nim jest, ale też niewiele być musi – po 80 km uzupełniamy tylko bidony, łapiemy jakieś banany i po podbiciu kart ruszamy dalej.

Moja pierwsza grupa
Na tym etapie łapię już drugi oddech, jedzie mi się dobrze, by nie powiedzieć swobodnie, wychodzę już na zmiany, teren wprawdzie wciąż wznosi się i opada, ale podjazdy robimy nieforsownie. Do punktu w Rydzówce za Sorokowem dojeżdżam z suchymi bidonami – jest bardzo ciepło i słonecznie. Na zjeździe mijam się z Krzysiem, który macha i gna dalej. Wraz z moją grupą spędzam tam trochę więcej czasu – dowcipkuję z Oskarem, zdejmuję buty i chodzę boso po trawie, jem pierogi, uzupełniam bidony. Na punkt wpada i zaraz rusza dalej startująca za mną Sylwia – już wiem, że tym razem nie dojadę raczej pierwsza. Do Gołdapu ruszamy w dobrych nastrojach. Niestety moi kompani zaczynają słabnąć – coraz częściej, gdy wychodzę na zmianę muszę się pilnować, by nie zostawali. Dojeżdżamy do brukowanego fragmentu drogi, zostawiam moich chłopaków na chwilę i pokonuję go jak najszybciej – po równej kostce lepiej jedzie się z wyższą prędkością – mniej trzęsie. Wyprzedzam w tym miejscu Wojtka z Grupetta, zaraz jednak daję się wyprzedzić, gdy na równym asfalcie czekam na resztę swojej grupy. Właściwie pozostaję już na zmianie, tętno mam równe i dość niskie jak na mnie, jadę luźno. Niestety – Konrad ma problemy z żołądkiem (na mecie okaże się, że nie on jeden uskarżał się na takie dolegliwości – upał dał się zawodnikom we znaki), pozostali dwaj panowie także zwalniają. Umawiamy się, że gonię Wojtka i najwyżej poczekam w Gołdapie. Doganiam zawodnika przez nami – zmaga się z silnymi skurczami, ale wspólnie dojeżdżamy do punktu. Arbuz, maślana bułka, woda do bidonu i podejmuję decyzję, że ruszam dalej sama, w Wiżajnach będę się zastanawiać, co dalej.

W drugiej grupie, fot: http://wilk.bikestats.pl/
Droga do Wiżajn jest piękna – niezwykle malownicza i wciąż pofałdowana. Mam czas rozejrzeć się wokół – nie pilnuję koła przed sobą lub kompanów z tyłu. Jadę swoim tempem. Na kilka km przed punktem mam jednak problem – na fajnym dłuższym zjeździe czuję, że coś złego dzieje się z moim tętnem, serce zaczynam czuć w gardle, a pulsometr pokazuje wartości 220-230. Staram się oddychać głęboko, wiem, że mogłabym przywrócić tętno do normy kładąc się na chwilę z nogami do góry, ale skutkowałoby to totalną niemocą w nogach, a do punktu pozostał już tylko kawałeczek. Zagryzam więc zęby i jadę. Objazd jeziora Wiżajny jest niezwykle malowniczy, ale składa się z serii niewielkich wzniesień – każde z nich skutkuje podbiciem tętna do wartości bliskich 230. Co górka, to mam nadzieję, że zjazd z niej prowadzi już na punkt, gdzie czekają przepaki i będę mogła pozwolić sobie na nieco dłuższy postój. W końcu dojeżdżam. Podbijam kartę, zajmuję miejsce przy stole i kładę się na zimnych kaflach – krótka chwila i serce wraca do normalnej pracy. Mogę więc usiąść, na spokojnie zjeść obiad i rozejrzeć się za nową grupą. Na punkt wjeżdżają Wojtek (166), Grzegorz (168) i Michał (170), zagaduję o planowany przez nich czas przejazdu, stwierdzam, że zakładane przez nich tempo jest dla mnie do utrzymania przynajmniej przez jakiś czas pytam więc, czy mogę do nich dołączyć. Spotykam też pierwszych solistów – w tym Pawła i Henia. Przebieram się, przepakowuję – jest jeszcze wcześnie, słońce wciąż grzeje, więc nogawki i długie rękawiczki upycham w podsiodłówce wraz z wiatrówką, którą mam tam od początku imprezy. Dorzucam też dodatkowy zestaw baterii na noc.

Narzucone przez Wojtka tempo jest mocne, ale jestem w stanie je utrzymać, na chwilę wychodzę też na zmianę – muszę się o nią co prawda upomnieć, ale nie lubię wieźć się na kole, gdy wiem, że jestem w stanie wyjść. Za Szypliszkami następuje bardziej płaski fragment trasy, jedzie mi się dobrze, większą część trasy prowadzi Wojtek nadając dobre, równe tempo. Czasem mijają nas jacyś soliści, ale to sporadyczne. Wschodzi wielki zabarwiony od zachodzącego słońca księżyc. Do punktu w Sejnach dojeżdżamy parę minut po 21, już w szarówce. Włączamy więc oświetlenie w rowerach. Jem banana, poprawiam Góralkiem – byłam niesamowicie szczęśliwa widząc na punkcie te wafelki, bo miałam potrzebę zjeść coś, co można pogryźć i co chrupie, a nie ma konsystencję gumy czy kitu do okien. Uzupełniam też płyny w bidonach. Panowie się ubierają, mi jest jeszcze ciepło. Grzesiek zagaduje o moją mamę – pamięta, że wcześniej na innych imprezach pojawiałyśmy się we dwie.

Robi się ciemno, mija nas coraz mniej samochodów, z czasem droga robi się gorsza. Wprawdzie nie jest tak zła, jak to sobie wyobrażałam słuchając relacji innych zawodników, ale wytrzęsie mnie równo. Przemykamy przez usypiające wsie, jedziemy cichymi, o tej porze, lasami. Lampy wydobywają z mroku nierówności drogi, swoistą mozaikę różnych odcieni asfaltowych łat. Jazda wymaga ode mnie coraz większego skupienia – powoli we znaki daje się zmęczenie. Pilnuję koła przed sobą – żeby w nie nie wjechać i żeby mi nie odjechało za bardzo, pilnuję asfaltu, żeby nie wpaść w żadną dziurę i nie załatwić opony. Czuję, że od jazdy po nierównościach spinają mi się barki i kark. Mija nas policja na sygnałach, niedługo później widzimy radiowozy stojące na poboczu, dojeżdżam z niemą prośbą, aby nie było tam żadnego roweru. Nie ma – to poważnie wyglądający wypadek z udziałem dwóch aut. Zaraz później zjeżdżamy do punktu w restauracji Kordegarda, gdzie czeka moja ukochana pomidorowa. Wciągam talerz zupy z ryżem, zapijam kompotem, poprawiam pieczonym pierogiem z soczewicą i ogórkami małosolnymi. Zmieniam baterię w używanej przedniej lampie, sprawdzam stan baterii w garminie i telefonie, zakładam wiatrówkę i długie rękawiczki. Około północy ruszamy dalej.

Nad pomidorową... fot: http://wilk.bikestats.pl/
Na trasie łapie nas grupa, w której jedzie Adam Litarowicz, Daniel (174) i jeszcze jeden zawodnik. W siedmioro pokonujemy kolejne odcinki trasy, asfalty są zróżnicowane – miejscami lepsze, czasem jednak nierówne. Drogi niemal zupełnie puste, a cisze przecina tylko...radio jednego z zawodników i jego gadająca uparcie nawigacja. Chwilami mnie to irytuje, ale na szczęście, gdy odległość zaczyna wynosić dwóch innych zawodników słychać tylko szum opon i dźwięki wydawane przez rowery, czasem jakieś urywki rozmów. Do punktu w Ełku dojeżdżamy po dwóch godzinach. Nie decyduję się na makaron z sosem, trochę na siłę jem wafelek i zapijam colą. Pytam o Krzysia, uzyskuję informację, że był na tym punkcie tylko pół godziny przede mną – zupełnie mi to nie pasuje, ale nie roztrząsam sprawy. Jestem zmęczona.

Między Ełkiem a Giżyckiem jadę siłą woli. Nogi kręcą z przyzwyczajenia, a ja walczę z opadającymi powiekami. Już wcześniej informowałam moich kompanów, że mogę mieć taki kryzys i mogą się mną nie przejmować – dam radę. Niemniej jednak, póki mogę – staram się nie puszczać koła. Niestety na jednym z podjazdów zostaję bardziej z tyłu. Zaraz jednak widzę, że grupa z przodu się dzieli i dwa światełka stają. Wojtek i Michał czekają na mnie na szczycie wzniesienia i dociągają mnie do reszty grupy. Niedługo później zaczyna robić się jaśniej, więc spanie odpuszcza, łapię kolejny oddech. Zaczyna padać – lecą wielkie krople, ale rzadko.

Dojeżdżamy do Giżycka, gdzie moja nawigacja pokazuje zjazd, którego nie ma, grupa jednak jedzie dalej. Nie do końca pewna jadę za nimi – okazuje się, że słusznie – punkt jest przy samym wyjeździe z miasta na stadionie. Ponownie wita nas tam Oskar, po nim jednak też widać już zmęczenie. Wciągam bułkę z ogórkiem i serem i dopytuję o Krzysia. Oskar stwierdza, że w Giżycku był „normalnie, czyli już dawno temu”. Uspokaja mnie to. Nie ma sensu przeczekiwać opadów, bo nie wydają się takimi, które miałyby ustąpić ot tak sobie. Ruszamy w dalszą trasę.

Czuję się już lepiej, jest jasno, chociaż ze względu na chmury wciąż szaro. Jest przed 5 rano. Zawodnik z radiem gdzieś się zawierusza, jedziemy w sześcioro. Wjeżdżamy do Kętrzyna, gdzie na jednym z rond, jakieś 100 km przed metą, zaliczam upadek – mokry asfalt, za duża prędkość i koło traci przyczepność. Na szczęście szlifuję tylko kawałek, więc straty są niewielkie – lekko zdarta klamka i owijka, otarty but. Start w ludziach ez nie zanotowano – rozbiłam kolano, lekko starłam prawą łydkę, przytarłam brodą. Resztę obrażeń zobaczę dopiero w domu. Krwawiące kolano niespecjalnie mi doskwiera, trochę piecze, najbardziej boli...broda. Niemniej ogarniam się szybko i wsiadam na rower. Panowie na mnie czekają, informuję ich jednak, że jakby co, to już tylko 100 km i choćbym miała się czołgać, to na spokojnie wyrobię się w założonych bezpiecznie 30 godzinach i mogą mnie zostawić, jak zacznę się wlec. Uspokajają jednak, że jedziemy razem. Wojtek z Grześkiem wyjeżdżają do przodu, zostaje ze mną jednak Michał i Adam z Danielem.

Ostatnie km do mety ("Będą zdjęcia, wychodź do przodu!")
Zaczynają się znowu upierdliwe podjazdy, a w nogach mam coraz mniej siły. Szukam wygodnego oparcia dla lewej, lekko obitej dłoni, na nierównościach pobolewa też lewe biodro, odzywa się prawe kolano. Nic jednak nie boli tak, żeby miało mnie spowolnić, czy zatrzymać. Robi to jednak zmęczenie. Do punktu w Kikitach dojeżdżamy ok 7:30. Jest usytuowany pięknie, nad samym jeziorem. Jem brzoskwinię, jakiś batonik, popijam i ruszamy dalej. Do mety jakieś 60 km. Coraz bardziej odczuwalny staje się wiatr. Adam z Danielem i jeszcze jednym zawodnikiem, który dołączył w okolicy ostatniego punktu jadą przodem. Ze mną zostaje Michał i dołącza Krzysztof (104), który jakiś czas jechał z moim Krzysiem, a teraz jedzie już niewiele szybciej ode mnie. Przed nami kilkukrotnie wspominany podjazd serpentyną, kilka mniejszych górek, jakieś hopki. I wiatr w twarz, przed których chowam się za swoimi kompanami. Droga do mety zabiera nam niemal trzy godziny, dojeżdżam umęczona po niecałych 26h od startu. Jestem zadowolona z tego wyniku, szczególnie, że trasa miała najbardziej nielubiany przeze mnie pagórkowaty charakter. Mimo że była krótsza niż Tour de Pomorze, mimo że ma mniej przewyższeń niż Piękny Zachód, to jej pokonanie kosztowało mnie najwięcej wysiłku.
META!!! 

Na mecie czekał na mnie Krzyś z Wołkiem – nie do końca wiedział, o której będę, gdyż okazało się, że mój nadajnik GPS nie działał, a ja nie zauważyłam w telefonie wiadomości od organizatora Roberta, że muszę go zresetować. Po kąpieli, drzemce i obiedzie wróciliśmy jeszcze do bazy maratonu na ognisko i zakończenie. Wyjazd zaplanowaliśmy dopiero na poniedziałek mieliśmy więc jeszcze sporo czasu na rozmowy o kończącej się właśnie imprezie...

Zajęłam 2 miejsce wśród pań, wśród zawodników startujących w kat. OPEN byłam 29, ogólnie 49. Krzyś w OPEN zajął 8 miejsce. Mój czas to 25:48 z czego jakieś 3 godziny spędziłam na przerwach.
Tegoroczni dekorowani: Krzyś, Sylwia, Ja, Patrycja, Adam, Ola i Paulina

I tradycyjnie – parę słów podziękowań:
Takiego wyniku nie osiągnęłabym, gdyby nie Pan Stanisław i Konrad, którzy dali mi możliwość odetchnąć po szaleńczej gonitwie z Krzysiem i za to jestem bardzo wdzięczna.
Bardzo dziękuję także Wojtkowi i Grzegorzowi za długą wspólną jazdę od Wiżajn, przygarnięcie mnie do grupy, pomoc na trasie.
Wdzięczna jestem również Adamowi i Danielowi za pomoc i towarzystwo na niemałym odcinku maratonu.
Ogromne podziękowania należą się Michałowi za wspólną jazdę od Wiżajn i ogromną pomoc w ukończeniu tej imprezy w tak dobrym czasie – dzięki jego pomocy ostatnie 100 km udało mi się pokonać bez kryzysów, za to możliwie komfortowo.

I przede wszystkim Krzysiowi, za pomoc w przygotowaniu się i sprzętu, pierwsze kilkadziesiąt km i świadomość, że czeka na mnie na mecie.

25 komentarzy:

  1. w moich okolicach co roku organizowane jest "święto roweru", niestety w tym roku ze względu na sytuację zostało odwołane, szkoda, bo chętnie wzięłabym udział

    OdpowiedzUsuń
  2. No to brawo! To dopiero opsiągnięcie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Chyba Mamie było trochę żal, że nie popedałowała z Wami:-) gratuluję i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie, że było. To są przygody zostające w człowieku na całe życie.

      Usuń
  4. ALeż ta pizza wygląda smakowicie <3

    OdpowiedzUsuń
  5. Czytam i oczy mam coraz większe. Ogromny szacun dla Ciebie. jesteś po prostu jak terminator! Gratulacje:)
    pozdrawiam serdecznie znad filiżanki kawy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Agnieszko - zapewniam jednak, że jak każdego normalnego człowieka po takim dystansie tu i tam coś mnie pobolewa ;)

      Usuń
  6. tak samo spojrzałam na pizze i pomyślałam jejku jak bym zjadła :)) ale rower to świetna pasja i spędzenie wolnego czasu

    OdpowiedzUsuń
  7. Podziwiam! Raz za pokonanie takiej trasy, dwa za Twoją niesamowitą energię, trzy za świetny opis

    OdpowiedzUsuń
  8. Brawo dla wszystkich, świetna relacja i osiągnięcia.

    OdpowiedzUsuń
  9. Trzeba uruchomić w sobie niezwykłe pokłady mocy, aby podjąć się takiego wyzwania, a co szalenie satysfakcjonujące, ukończyć go z uśmiechem. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdecydowanie tak - satysfakcja jest niesamowita. :)

      Usuń
  10. Gratuluję sukcesu. Widzę jednak masę ludzi obok siebie...Takie wydarzenia mnie w tym roku nie przyciągają.

    OdpowiedzUsuń
  11. Całą dobę kręcić pedałami! Niesamowity wyczyn.
    Ciekawią mnie rezultaty medytacji nad pizzą. Dałaś jej radę, czy Cię pokonała?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Udało mi się ją pokonać! Ale w dogrywce na śniadanie ;)

      Usuń
  12. Szkoda, że z Czesią tak krótko jechałem, bo miła jest bardzo. Za mocna była jak dla mnie. Pozdrawiam. Darek 108.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pozdrowionka Darku i dzięki za towarzystwo na tej pierwszej części trasy :)

      Usuń
  13. Spore wyzwanie, ale myślę, że również świetna zabawa :)

    OdpowiedzUsuń
  14. Zazdroszczę hartu ducha, ja jeszcze się poddaję w takich sytuacjach :( Ale wierzę, że w końcu wypracuję sobie taką siłę charakteru, że takie sytuacje będą mnie dodatkowo motywować, a nie załamywać :)

    OdpowiedzUsuń
  15. Niesamowita przygoda, która jest inspiracją również dla mnie. Dzięki.

    OdpowiedzUsuń