piątek, 30 maja 2014

"Echa z Trzebiatowa"

To był bardzo ekscytujący tydzień i bardzo pracowity. O pracy nie będę się rozpisywać, bo nie o tym jest ten blog, za to o uczuciach i przeżyciach już tak. I to dużo :) 
Przede wszystkim przez pięć dni miałam dla siebie Gui. Przyjechała ze mną z Gór Stołowych i dopiero dziś wracała do Wrocławia. Miałyśmy wreszcie czas , by sobie pogadać, poleżeć obok siebie, pooglądać głupie komedie i się śmiać, i pomilczeć wspólnie. Gui zażyczyła sobie wszystkich zielonych smakołyków, które przyrządzam wiosną. Przygotowałam więc koktajl z pokrzywy i zupę z chwastów. 
W poniedziałek Gui pozwoliła obudzić się o 5.30 i wypiła wspólnie ze mną poranną kawę. Czyż mogłam liczyć na cudowniejszy prezent na Dzień Matki od obecności przynajmniej jednego swojego dziecka? 
Materialne prezenty miały charakter całkowicie rowerowy- wzbogaciłam kolekcję filiżanek o cacko z motywem rowerowym, mam prześliczną koszulkę z rowerowymi kółkami oraz bransoletkę z... rowerem. Gui i Chuda też mają takie bransoletki i koszulki chyba też mają obie. Tak myślę :) 
Środowe popołudnie upłynęło pod znakiem wizyty w Trzebiatowskim Ośrodku Kultury. Biblioteka obchodziła swoje 15-lecie i z tej okazji zorganizowano spotkanie sympatyków połączone z wręczeniem nagród w różnych konkursach oraz Statuetek Błękitnej Damy. W tym roku przyznano je szkołom współpracującym z biblioteką. Moja szkoła też znalazła się w tym gronie, a ja miałam zaszczyt statuetkę odbierać. Muszę przyznać, że było mi szalenie miło, tym bardziej, że "Błękitna Dama" to kunsztowne i oryginalne dzieło. 


W programie spotkania znalazł się też koncert zespołu kameralnego "Triada" z Koszalina. Wspólnie z Gui z przyjemnością wysłuchałyśmy muzyki lekkiej i tej trochę poważniejszej. A repertuar zespołu był bardzo urozmaicony. 
Na zakończenie uroczystości był tort i rozmowy ze znajomymi. 
Przy okazji obejrzałyśmy z Gui wystawę strojów pt.: "Damy Trzebiatowa, Pomorza i Europy". 

W czwartek umówiłyśmy się z kolei w Centrum Kształcenia Zawodowego, gdzie organizowane były targi edukacyjne. Plenerowa impreza przyciągnęła sporo młodzieży zainteresowanej możliwościami nauki w naszym powiecie lub po prostu serdeczną atmosferą imprezy. Można było odwiedzić stoiska poszczególnych szkół ponadgimnazjalnych, dowiedzieć się o możliwościach dalszej edukacji, spróbować smakołyków przygotowanych na tę okoliczność, wziąć udział w zawodach sportowych , bądź posłuchać koncertów zespołów muzycznych z naszego miasta. Gui pewnie przyszła przede wszystkim z powodu koncertu Allium, w którym kiedyś śpiewała i grała na gitarze basowej. 
Dziś rano Gui wsiadła do pociągu i pojechała do Wrocławia. Ja zaś uczestniczyłam w kolejnej uroczystości. Tym razem było to bardzo podniosłe wydarzenie- Święto 3 batalionu zmechanizowanego stacjonującego w naszym mieście. Chyba nie tylko ja byłam zaskoczona, gdy na trybunie honorowej prócz dowódców , burmistrza, radnych i innych notabli ( w tym mnie i innych dyrektorów szkół) stanęli Bohdan Klich i Grzegorz Napieralski. Ich obecność znacznie podniosła prestiż uroczystości.

Dla mnie jednak ważniejszy była fakt, że mój Ślubny odbierał nagrodę. Poczułam ogromną dumę, gdy wyczytano jego imię i nazwisko, a potem dowódca wręczał mu wyróżnienie. 
Drugim wzruszającym momentem był apel poległych. Może jestem "starej daty", ale wyczytywanie nazwisk żołnierzy poległych za ojczyznę i wywoływanie ich do apelu nieodmiennie mnie wzrusza, a możliwość złożenia wiązanki kwiatów pod obeliskiem to dla mnie podniosłe przeżycie. 
A tu jest bardzo ciekawa fotorelacja.
I myślę, że mam już dosyć przeżyć na ten tydzień. Jutro będę odpoczywać na działce.

wtorek, 27 maja 2014

Burzowe Góry Stołowe

Tablica z napisem Radków nas ucieszyła, bo choć nie byłyśmy wymęczone podróżą , to chciałyśmy już poczuć tę niezwykłą maratonową atmosferę. W bazie maratonu nie było wielkiego tłoku, ale ożywiony ruch wskazywał, że trafiłyśmy na miejsce. Zaraz na początku dowiedziałyśmy się, że zamówione przez nas noclegi znajdują się na terenie bazy, więc blisko będzie do startu, a potem z mety pod prysznic. Przywitałyśmy się serdecznie ze znajomymi, zrobiły zakupy w najbliższym sklepie i  rozlokowały w pokoju. Zaczęłyśmy od przemeblowania, bo w niewielkim pokoiku z trudem mieściły się nasze rowery oraz bałagan, który wokół siebie robimy. Nie oczekiwałyśmy luksusów, bo cena noclegu była podejrzanie niska, więc z radością przyjęłyśmy wiadomość, że w pokoju jest umywalka i prysznic, a w ogólnodostępnej kuchni można znaleźć nie tylko czajnik i lodówkę, ale także podstawowe naczynia. Po podzieleniu się pierwszymi spostrzeżeniami ułożyłyśmy się do snu. Wieczorne chmury zwiastowały kiepską pogodę…


Obudziłam się o poranku… góry skąpane były w blasku wschodzącego słońca, więc pojawiła się nadzieja na znośną aurę. Jednak im bliżej było godziny startu, ta nadzieja nikła… aż znikła całkiem z pierwszymi kroplami deszczu.  Wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, że deszcz będzie tylko drobnym urozmaiceniem trasy.

Chuda i Gui starowały na dystansie 65 km, więc pożegnałyśmy się przed moim startem. O 8.28  ruszyłam na spotkanie z Górami Stołowymi. Przed sobą miałam dwa okrążenia. Tym razem założyłam, że na pierwszym kółku obejrzę dziury w asfalcie i się ich nauczę, aby na drugim móc podziwiać piękno krajobrazu. Ruszyłam więc szybko i zaczepiłam się "na koło". Ledwo zarejestrowałam renesansowe ruiny zamku w Ratnie, w Wambierzycach nie miałam czasu na podziwianie najpiękniejszej barokowej świątyni w Polsce, bo akurat wlazł mi pieszy pod koło. Na pierwszym podjeździe zaczęłam wyprzedzać pierwszych rowerzystów. I tak przez następne kilometry ja mijałam ludzi na podjazdach, a oni mnie na zjazdach. Lubię podjazdy, a zjazdów się boję, zwłaszcza na mokrej dziurawej nawierzchni. A asfalt chwilami był tylko z nazwy...
Wokół mnie piętrzyły się góry. Tu i ówdzie wyrastała skała. Podziwiałam las wrastający w kamienie, świerki otulające korzeniami ogromne głazy lub przytulone do strzelistych bloków skalnych. 
Nim się obejrzałam, miałam przed sobą najpierw Błędne Skały, a potem Szczeliniec w całym swoim dostojeństwie i majestacie. Na moment wyszło nawet słońce, więc rozkoszowałam się urokliwym pięknem. W Karłowie mignął mi dach domu , obok którego 26 lat wcześniej, zaraz po maturze (miałam tyle lat, co Gui teraz) rozłożyłyśmy z koleżanką i siostrą swój namiot. Pogoda też była podobna- mokro i zimno. Z trudem rozpaliłam niewielkie ognisko, by ugotować coś ciepłego. Do dziś zaskakuje mnie świadomość, jakim zaufaniem darzył mnie mój ojciec, skoro powierzył swojej ledwo dorosłej córce o 6 lat młodszą siostrę.Tamto lato pozostało niezapomnianą przygodą. Nie miałam czasu na dalsze wspomnienia, bo oto rozpoczął się ostatni na tej pętli szaleńczy zjazd. Trudno opisać radość jaka towarzyszyła mi, gdy uświadomiłam sobie, że to nie koniec trasy, a dopiero połowa. Pogoda zdawała się coraz ładniejsza. Zdjęłam bluzę z długim rękawem i pełna optymizmu ruszyłam na drugie okrążenie- teraz przecież miałam podziwiać widoczki...I od podziwiania zaczęłam- tym razem dokładnie obejrzałam zamek w Ratnie i bazylikę w Wambierzycach. Na drodze byłam już sama. Wszyscy, którzy mieli mnie wyprzedzić, już to zrobili, a szanse na ich dogonienie były znikome. Ci, których ja wyprzedziłam też pozostali dawno w tyle. Wiedziałam też, że na pierwszych gigantów na trzecim kółku muszę jeszcze poczekać. Ze zdziwieniem więc przyjęłam obecność kogoś przede mną- na podjeździe dojechałam koleżankę, która uprzednio mi odjechała na zjeździe. Przez kilka kilometrów jechałyśmy wspólnie, zamieniając nieliczne uwagi o drodze, pogodzie, górach. Potem znów zostałam sama. 
Uwielbiam te godziny samotności, kilometry rozmów ze sobą, uspokojenia, wyciszenia, wyczyszczenia i wypłukania emocji, gdy powoli łapiesz się, że oto już nie masz myśli. Ty i rower stajecie się jednością, jednostajnym ruchem nogi, korby, ręki, kierownicy. Jeżeli coś odczuwasz, to jest to najwyżej ból- ból ramienia i łańcucha, palców zaciśniętych na hamulcach i zdzieranych klocków hamulcowych... I nagle ... huknęło i gruchnęło... Nie wiadomo skąd, zza której góry nadciągnęła sina, ciężka od wody burzowa chmura.Jeszcze przez chwilę łudziłam się nadzieją, ze ominie mnie, okrąży i pójdzie dalej, chyba nawet coś o tej swojej nadziei napomknęłam Bogu. Tego dnia miałam jednak zmoknąć i zmarznąć.Lunęło, zaczęło się błyskać, piorun uderzył w szczyt pobliskiej góry. Przeraziłam się. Droga zamieniła się w rwący potok. Już nie było widać dziur i różowych obmalowań tychże. Przed sobą i za sobą miałam ściany wody. Jedynym pocieszeniem był brak wiatru.
Jechałam szybko, na tyle szybko, na ile pozwalały mi strugi płynące szosą, powoli traciłam czucie w palcach.
Na punkt żywieniowy dojechałam z skostniałymi, pozbawionymi czucia dłońmi. Prawie zapomniałam, że przecież jestem głodna. Musiałam wyglądać strasznie, bo zajęto się mną troskliwie. Bardzo troskliwie. Dostałam koc, rozmasowano moje palce, nakarmiono drożdżówką i bananami. Ba, chciano mnie nawet dotransportować do mety. No ale przecież nie po to ruszyłam na drugie kółko, by się wycofać na 20 km przed finiszem. W głowie kołatało mi się pytanie, czy dziewczyny dotarły do mety i czy Chudej nie strzeliło do głowy zwiększenie dystansu.
Przed Kudowę przejechałam bezproblemowo, podjazd do Karłowa też jakoś specjalnie mnie nie zmęczył. Jedynie palce odmawiały mi posłuszeństwa i coraz trudniej zmieniałam przerzutki. Dopiero teraz pojawili się pierwsi Giganci... a po chwili zobaczyłam kolejną z moich koleżanek. Jej widok bardzo mnie ucieszył, wspólnie pięłyśmy się pod ostatnią górkę i mamrotały: "ja chcę do domu". Tradycyjnie na zjeździe zostałam sama. Ale to było ostatnie 10 km- i całe szczęście, bo wyciągnęły mi się linki hamulcowe. 
Na mecie znalazłam się po 7 godzinach od startu. zmarznięta, skostniała, sina i niewymownie szczęśliwa.
Dziewczyny pomogły mi się zebrać, zabrały mnie do pokoju i wstawiły pod prysznic. 
Gorąca czekolada postawiła mnie na nogi ( jak cudownie czułam się taka otoczona troską i staraniem moich córek).
Do wieczora siedziałyśmy pod namiotami, śmiejąc się, dowcipkując, wymieniając wrażeniami z trasy. Zjadłyśmy przepyszny obiad, dostałyśmy nawet dokładkę i robiło się coraz bardziej błogo, swojsko i gwarno. 
Niestety nadciągała kolejna ulewa, więc organizatorzy przyspieszyli ceremonię zakończenia, po której maratończycy zaczęli się rozjeżdżać i tylko my siedziałyśmy nadal przyglądając się kroplom deszczu, aż w końcu zabrano nam ławki i stół... Może i lepiej, bo przecież należało położyć się spać.

A w niedzielę powitała nas poranna mgła. Trochę było mi żal, że nie zobaczę gór. Z mgłami jednak czasami tak jest, że się podnoszą. Przed 9.00 rozpogodziło się i mogłyśmy jeszcze na pożegnanie spojrzeć na porośnięte lasem wzgórza i posłuchać ostatnich opowieści organizatora. 
Podróż powrotna niewiele różniła się od dojazdu- była równie ekscytująca i przyjemna. Tym przyjemniejsza, że Gui przyjechała ze mną do domu.

Czy chciałabym jeszcze coś dodać? Może , że czym trudniej, tym piękniejsze są potem wspomnienia... I jeszcze, że dziękuję wszystkim , z którymi na trasie spotkałam się chociaż przez chwilę... i tym, którzy się o mnie troszczyli....
A na zakończenie zaproponować, by w opisie maratonu na stałe umieścić atrakcje typu kąpiele błotne. 

poniedziałek, 26 maja 2014

W drodze do Radkowa

Tak... to trzeba być nami, żeby jechać pociągiem cały dzień, potem cały dzień spędzić na rowerze i kolejny dzień w pociągu... 
Sama nie wiem, jak to wszystko się poukładało, że mimo początkowych trudności jednak udało się wspólnie wybrać w Góry Stołowe. Jeszcze dwa tygodnie temu byłam pewna, że kolejny raz nie pojedziemy na Pętlę Stołowogórską. A jednak... rzutem na taśmę załatwiałyśmy wpis na listę, opłaty, zamawianie noclegów i biletów. Gdyby nie Internet, nasza mobilność i "porozrzucanie" chyba nie udałoby się. A tak, gdy ja zajęłam się noclegami i opłatami, Chuda kupowała bilety na IC Kossak do Wrocławia, Gui bilety na PR i Koleje Dolnośląskie do Ścinawki Średniej. 
W piątek o 5.00 podziwiałam wschód słońca, a chwilę później siedziałam z moim rowerem w pociągu. trochę czytałam, sprawdziłam pocztę, zachwycałam się wschodzącym słońcem i pięknym porankiem. Po dwóch godzinach wyskoczyłam na dworcu w Szczecinie, gdzie ledwo zdążyłam kupić kawę, gdy przyjechała Chuda. Wspólnie załadowałyśmy się do Kossaka i ruszyłyśmy do Wrocławia. W Stargardzie dosiadła się nasza maratonowa koleżanka Gosia. Czas sobie płynął, a my rozmawiałyśmy. Najpierw trochę wspólnie, potem już tylko we dwie z Chudą. Tematy płynęły jeden po drugim, a niektórych pewnie strasznie uszy piekły... O czym rozmawiałyśmy? Ha... no przede wszystkim, że między nami nie ma tematów tabu. Śmiałyśmy się przy tym i bawiły przednio.  O 10. 30 zaczęłyśmy trzymać kciuki za Gui, która we Wrocławiu właśnie szykowała się do ustnej matury z języka angielskiego. Wyciszyłyśmy się, wysyłając jej nasze ciepłe myśli i pozytywne wibracje. Chyba pomogło, bo o 12.15 otrzymałyśmy radosny sms z wiadomością o zdanym egzaminie.Co jakiś czas przymykałyśmy na chwilę oko, by się zdrzemnąć. 


We Wrocławiu byłyśmy prawie planowo. Wyskoczyłyśmy z pociągu i przywitałyśmy się Gui, która już na nas czekała. Obiad w KFC i przesiadka na kolejny pociąg. Tym razem Regio "Śnieżka". Dużo mnie luksusowy od Kossaka, ale nam to wcale nie przeszkadzało, bo przecież miałyśmy siebie. Siedziałyśmy więc na podłodze w przedziale rowerowym i było nam coraz weselej, góry były coraz bliższe, coraz mniej zamglone... A potem była kolejna przesiadka- w Wałbrzychu czekał już na nas szynobus Kolei Dolnośląskich. Przez okno podziwiałyśmy postindustrialny krajobraz, odróżniałyśmy hałdy od gór, przyglądały się lasowi wrastającemu w opuszczone przez człowieka budynki, fabryki, szyny kolejowe. Niesamowite są te wałbrzyskie pokopalniane pejzaże...


Kilka minut przed 18.00 wysiadłyśmy na stacji Ścinawka Średnia i trochę "na nosa" pojechałyśmy w kierunku Radkowa. Przed naszymi oczami pojawiły się cudowne Góry Stołowe... ale o tym w następnym wpisie....

niedziela, 18 maja 2014

czwartek, 15 maja 2014

Podróż życia nr 1

Wyjechałam ze Szczecina, jak rok temu, wczesną wiosną. Wróciłam w jej największym wybuchu.
Wyjechałam ze szczecina przed 8 rano 11 kwietnia. Wróciłam ok. 16 5 maja. 24 dni trwała pierwsza z moich „podróży życia”. Mieszkałam w tym czasie w 4 miejscowościach. Spałam w 6 różnych łóżkach. Przejechałam na rowerze ponad 600 km. Odbyłam 9 dłuższych lub krótszych podróży pociągiem.  Poznałam kilku ludzi – tych planowanych i tych zupełnie przypadkowych. Znalazłam w życiu sens i zdążyłam znów go zgubić – szukamy dalej. Znalazłam w sobie siłę i motywację – tym nie dam się już zgubić.
Odnalazłam wewnętrzną równowagę i spokój, a później pozwoliłam zagłuszyć je swojej prawdziwej osobowości. 

Przystanek 1 – Wrocław (11 – 15 Kwietnia 2014)
Przyjechałam po południu. Z dworca odbiera mnie Marzenka, jedziemy do niej. Prowadzi mnie przez Wrocław. Na obiad przygotowała cukinie z farszem mięsnym. Siedzimy przy posiłku, śmiejemy się, rozmawiamy. Przez trzy dni robimy wiele głupich rzeczy, spędzamy ze sobą jak najwięcej czasu. Tym razem niemal brak wypraw po mieście w jej towarzystwie. Przewodnikiem na kilka godzin zostaje jej kolega, który za główny walor miasta wart pokazania uznał piwiarnie w Rynku. Nie neguję, gdy nadarzy się okazja odwiedzę również inne. Był czas na film, na wspólne zakupy, na gotowanie, zdechłą rybę, wyjście do klubu, całonocne rozmowy. Szybkie, intensywne trzy dni. Z Wrocławia do Domku pod Orzechem miałam jechać rowerem. Nie pozwolono mi, pogoda nie dopisała. Gdy w poniedziałkowy wieczór dopracowywałam trasę została zakrzyczana. We wtorkowy poranek wsiadłam w pociąg. 


Przystanek 2 – Pustelnia (15 – 18 kwietnia 2014)
Z Jeleniej Góry do Domu jechałam już na dwóch kółkach. Przywitałam się z Górami, podjechałam, gdzie podjechać należało, odsapnęłam w ciszy przed kolejnymi etapami swojej drogi.  

Przystanek 3 – Śląsk (18 – 21 kwietnia 2014)
Święta spędziłam w gronie rodziny. Wprawdzie innej niż zwykle, ale niemal równie bliskiej. Rozpływałam się nad urokiem małej Marysi i nad talentami kulinarnymi jej mamy, Oli. Zrobiłam swoje pierwsze jajka w kminku, wyniuchałam prezent, wyrwałam wraz z wujkiem parę chwil dla rowerów, spotkałam się z innymi członkami rodziny, kto wie, czy to nie jedyna szansa w tym roku? I odwiedziłam Głaz - człowieka, którego już nie ma.  Kolejne bardzo intensywne dni. Wyjechałam szczęśliwa i wyekwipowana na kolejny tydzień.

"No i gdzie ten zając? Zjadł marchewkę?"
 
„Międzylądowanie” – Wrocław (21/22 kwietnia 2014)
Pojedyncza noc spędzona we Wrocławiu. Mimo mojej szczerej sympatii dla PKP, muszę niestety przyznać, że niektóre połączenia nie należą do udanych. A innych mi brakuje. Stąd też plan zawitania na tę jedną noc do Wrocławia. Dobrą noc.

Przystanek 4 – Pustelnia (22 – 25 kwietnia 2014)
Mocne dni. Udowodniłam sobie i Kobyłce, że jest ona rowerem górskim bez cienia wątpliwości. Podrapałam nogi, nauczyłam się zasypiać o 20 i wstawać przed budzikiem o 6. Zadbałam o siebie i o Kobyłkę – nie sądziłam, że czyszczenie łańcucha może być zajęciem tak wyciszającym. 


Przystanek 4 – Trzebnica (25 – 27 kwietnia 2014)
VIII Trzebnicki Maraton Rowerowy „Żądło Szerszenia”. Spotkanie z mamą i z ludźmi, których nie widziałam dłużej lub krócej. Nowe owocne znajomości, setki uśmiechów. I pokonanie pierwszej granicy. 150 km w ok. 6 h. Nie myślałam nawet, że jestem w stanie tego dokonać, zakładałam gorszy wynik. W uzyskany nie mogłam uwierzyć do tego stopnia, że przez kolejne 24 h zanudzałam dziewczyny kolejnymi informacjami na temat mojego osiągnięcia. Wszystkie trzy wyjechałyśmy z Trzebnicy uhonorowane Oskarami. 

Przystanek 5 – Pustelnia (27 kwietnia – 4 maja 2014)
Parę dni z kimś, większość w towarzystwie czworonoga i roweru. 100 km po górach z mamą – były momenty, gdy jej największym życiowym szczęściem był fakt, że znajdowała się za daleko, bym mogła zrobić jej krzywdę. Fantastyczne podjazdy, cudowne zjazdy, zapierające dech w piersiach widoki i prędkości. Było pięknie


Dwa ostatnie dni spędziłam odcięta od świata pierzyną białej mgły, deszczu, wiatru i chłodu. Nieprzerwanie w piecu trzaskało drewno. Czytałam, spałam, odpoczywałam. Nawet pies nie chciał wychodzić na spacery. Ostatniego wieczoru niebo się przetarło. Założyłam buty (które przemokły po pierwszym kontakcie z mokrą trawą), dwa swetry, wzięłam w rękę aparat i wdrapałam się na Górkę. Góry żegnały mnie na czerwono zachodem słońca, który dawał nadzieję na piękniejsze jutro. 



Powrót (4 – 5 maja 2014)
Krótki pobyt w mieście rodzinnym, chwila w pracy, rozmowa z jedną z naszych Maturzystek. Pociąg i powrót do najpiękniejszego z brzydkich miast – Szczecina, który wydał mi się nagle jeszcze mniejszym, niż był.
Pozostały mi wspaniałe wspomnienia, koszulka z rowerem, Oskar i plik biletów kolejowych, które pozwalają mi uporządkować ten miesiąc, nadać mu chronologię. 


Przede mną kolejne podróże – wielkie i mniejsze. Kolejne plany do zrealizowania. A we mnie ogromna nadzieja, że jutro istotnie będzie piękne. I poczucie siły, które dają mi ludzie wokół mnie – ci, którzy we mnie wierzą, niezależnie od wyzwań, jakie stawiam przed sobą.
Pierwszą podróż życia mam za sobą, czas planować kolejne…