czwartek, 30 maja 2013

Pieczarki faszerowane

Do faszerowanych pieczarek przymierzałam się już jakiś czas. Przepis opracowałam własny i już wiem, co mogłabym w nim zmienić. o przygotowania użyłam:
- 9 dużych pieczarek;
- szpinaku mrożonego;
- tartego sera żółtego
- odrobiny oliwy z oliwek
- pieprzu i soli.

Pieczarki należy umyć i obrać, wyciągnąć nogi. Należy jednak pamiętać, by ich nie rozcinać - potrzebujemy kapeluszy w całości. Następnie przygotowujemy masę do wypełnienia. Rozmrożony, rozdrobniony szpinak mieszamy w proporcji 1:1 ze startym serem i doprawiamy do smaku - warto dodać nieco więcej pieprzu. Następnie wypełniamy pieczarki farszem i zapiekamy. Ja ułożyłam je na folii nasmarowanej oliwą, jednak po zapieczeniu pieczarki pozostały nieco chrupkie. Jeśli zależy nam na tym, by były mięciutkie można zapiec je w zamkniętym naczyniu żaroodpornym, które otworzymy dopiero pod koniec pieczenia, by ser się zapiekł.








Smacznego!

czwartek, 23 maja 2013

Książki z pałacem w tytule


Dawno nie pisałam o książkach, co nie znaczy, że czytałam. Czytałam, a jakże, ale albo nie miałam czasu na recenzowanie, albo stwierdzałam, że nic odkrywczego bym nie napisała. Dzisiaj nadrobię zaległości i opowiem o swoich dwóch ostatnich lekturach. Zebrałam je w jeden wpis celowo, bo w pewien sposób są one do siebie podobne. Obie są autorstwa polskich pisarek, dzieją się w określonym miejscu, ba, mam wrażenie, że celowo fabułę umieszczono tak konkretnie i obie maja w tytule pałac.
Tyle wstępu, a teraz do rzeczy.
Pierwsza z powieści „Gra o pałac” została napisana przez Monikę B. Janowską i jest debiutem pisarskim. Jej fabuła rozgrywa się we współczesnej Legnicy i opowiada o losach pewnej pięknej acz mocno zniszczonej kamienicy.

Stoi sobie niszczejąca budowla w mieście i wydaje się, że nikogo nie interesuje. Pozory jednak mylą. Gdy dochodzi do przetargu, wokół tytułowego pałacu zaczynają się dziać dziwne rzeczy.
Książka napisana jest lekkim językiem, dowcipnie i, choć możemy domyślić się zakończenia, trzyma w napięciu. Dosyć zgrabnie w tekst wpleciono i niełatwą historię miasta , losy jej niemieckich i polskich mieszkańców oraz wątek kryminalny. Powieść tchnie nieskrywana miłością do miasta, które dzięki autorce zaczyna intrygować. Wydaje mi się, ze w czasie swoich wędrówek po Dolnym Śląsku, zajrzę i do Legnicy.
Dodam jeszcze, że książkę tę czytałam w wersji e-bookowej i było to moje pierwsze tego typu doświadczenie. Jeszcze nie poznałam wszystkich tajemnic swojego czytnika, ale póki co, podoba mi się to urządzenie i łatwość zakupu nowych książek.

Druga z powieści rozgrywa się w Szczecinie i nosi tytuł: „Pałac z lusterkami”. Jej autorką jest Anna Pasikowska.

Książkę dostałam w prezencie od moich rowerowych znajomych. To ważna informacja, zwłaszcza, ze powieść zaczyna się od spotkania w pociągu, a my właśnie w pociągu się poznaliśmy.
O czym jest powieść, a no o tym, że nigdy nie możemy przewidzieć, co przyniesie nam los. Niestety fabuła powieści jest bardzo przewidywalna, zwroty akcji wydumane i też do przewidzenia. Zmęczył mnie nadmiar dialogów i fakt, że pod koniec już się chyba autorce spieszyło.
Walorem książki jest to, ze dzieje się w Szczecinie i podobnie jak poprzednia, wykorzystuje niełatwą historię miasta. Część historyczna jest zdecydowanie lepsza i ciekawsza niż część współczesna. I chyba z powodu tej historii warto zajrzeć do powieści.  

niedziela, 19 maja 2013

Ileż można jeździć do Rewala?

Cóż, na pytanie zadane w tytule odpowiedź jest jedna- często. Ilekroć mam 3 godziny czasu i ochotę na Bałtyk, wybieram trasę w kierunku Rewala lub Niechorza. Tym razem było podobnie. Przez Rewal przejeżdżałam wczoraj, towarzysząc znajomym, którzy wybrali się na wycieczkę po Wybrzeżu Rewalskim właśnie. Kręciliśmy sobie niespiesznie, podziwiając widoki i oglądając co ciekawsze miejsca. Dzisiaj znów znalazłam się w Rewalu, ale powód był zupełnie inny. Wycieczkę tę planowaliśmy z mężem od tygodnia. Rano nie odstarszyły nas ani gęste chmury i chłód, ani wiejący dosyć mocno wiatr. Skoro zaplanowaliśmy obiad w Rewalu, to będzie obiad w Rewalu. 
Mąż nadał dobre tempo od samego początku, więc nie było czasu na rozmowy, bo zasapalibyśmy się niezmiernie. Jednak , gdy już osiagnęliśmy cel, czyli pizzernię "Róża Wiatrów", mieliśmy czas na pogaduszki o wszystkim o niczym. Przede wszystkim opowiedziałam wczorajsze wrażenia i zaplanowaliśmy kolejne eskapady we dwoje, bo okazuje się, że po pierwsze dobrze nam to wychodzi, a po drugie, lubimy ze sobą spędzać czas.
Gdy na stół wjechało jedzonko z zapałem zabraliśmy się za pałaszowanie. 
Pizzernię "Róża Wiatrów" wybraliśmy nieprzypadkowo. Kiedyś zawitałyśmy tu z Gui i zachwycił nas wystrój oraz sposób podania herbaty, o czym Gui pisała tu . Postanowiłyśmy wtedy, że wrócimy. Ba... nawet próbowałyśmy, ale wtedy przyjechałyśmy za wcześnie, o czym pisałyśmy  tu
Tym razem byliśmy w sam raz, by zjeść  pyszny obiad w całkiem przyzwoitej cenie. 
Potem pokręciliśmy się po Rewalu, obejrzeliśmy rewalskie wieloryby i kłódki na punkcie widokowym, przejechaliśmy obok Małego Księcia, któremu ktoś już ukradł różę, spojrzeliśmy na ławeczkę Romea i Julii . 
Właśnie pomyślałam, że Rewalowi należy się osobny wpis, a to znaczy, że niedługo znów tam pojedziemy i zrobimy zdjęcia tym wszystkim miejscom, o których przed chwilą pisałam , a także tym, które przemilczałam.

środa, 15 maja 2013

"Czytanie na trawie"

Chwytliwy tytuł - prawda? Pod takim hasłem w pałacowych ogrodach w Trzebiatowie obchodzono X Tydzień Bibliotek . Miejsce cudne i urokliwe- w pobliżu pałacu i płynącej poniżej Młynówki. 
Na trawie rozłożono koce i poduchy, kilkoro wolontariuszy wystylizowano na XIX w. towarzystwo rodem z "Śniadania na trawie" Moneta - to ubrane:) 

O 12.00 na kocach zasiadła zaproszona młodzież- gimnazjaliści i moja szósta. Wysłuchali wierszy Tuwima (wszak to rok tego poety), sami przeczytali kilka wierszy. Potem swoje utwory czytała dyrektor Trzebiatowskiego Ośrodka Kultury- Renata Korek. Warto dodać, że pani dyrektor jest człowiekiem renesansu, maluje, pisze wiersze i ma głowę pełną niesamowitych pomysłów. 

Później był jeszcze biblioteczny rap, rysowanie karykatur, malowanie lokomotywy na betonie.
Nie zabrakło i poczęstunku- jak śniadanie tośniadanie. Dzieciaki dostały ciastka i napoje. A ja zaostałam okrzyknięta najukochańszą panią! Pewnie. Przecież nie siedzieliśmy w dusznej klasie i nie dyskutowaliśmy "na sucho" o roli bibliotek w życiu kulturalnym, a wylegiwaliśmy się na zielonej trawce i uczestniczyliśmy w owej kulturze. A jutro będziemy mieli materiał do dyskusji i pisania sprawozdania. 

Na zakończenie naszej wizyty zwiedziliśmy jeszcze pałacowe muzeum oraz bibiotekę dla dzieci i dla dorosłych. W pałacowym muzeum była pierwszy raz po remoncie i zrobiło ono na mnie ogromne wrażenie, muszę się tam wybrać z dziewczynami , zrobić zdjęcia i dopiero wtedy o nim opowiedzieć. 
A tak a propos Moneta: rozmowa sprzed chwili:
-  Dostałam 5 za Twoje nenufary- komunikuje mi Chuda przez komunikator.
- Jakie nenufary- jestem kompletnie zaskoczona. O ile sobie przypominam, Chuda pisała o Wyspiańskim, a nie o Monecie. Bo chyba jej o Moneta chodzi, a nie o zdjęcie lilii wodnych, które wykonałam jakiś czas temu w japońskim ogrodzie w Gryficach.


- Zaliczałam postmodernizm, a tam Twoje nenufay, więc opowiedziałam o Twojej obsesji na tle tego obrazu i jak mnie przez pół Londynu ciąglęłaś do Tate Modern, by go obejrzeć.
No rozjaśniło mi się w głowie. Żółto- niebieskie nenufary- ostatnie , jakie namalował Monet. Zielonego koloru już nie widział. Uwielbiam ten obraz i rzeczywiście do Tate Modern z jego powodu Chudą ciągnęłam, bo była to już moja druga wizyta w tej galerii. Mam tam kilka ulubionych obrazów, ale ten jest szczególny i z przyjemnością sobie przed nim posiedziałam.
- No i o tym, że niedowidział tez powiedziałam. A potem o "Ofelii", że zawiedziona byłam wielkośćią obrazu . - to już o obrazie Millaisa, który można podziwiać w Tate Britain. 

I tak oto kolejny raz okazało się, ze podróże kształcą, a dziećmi warto rozmawiać, bo nigdy nie wiadomo, kiedy zdobyta wiedza może się przydać:)

wtorek, 14 maja 2013

Rodzinny Piknik w Trzebiatowie


Sobotnie popołudnie spędziłyśmy z Chudą na „Rodzinnym Pikniku z Dwójką”. Jest to cykliczna impreza organizowana przez sympatyków Szkoły Podstawowej nr 2 w Trzebiatowie. I tym razem w przygotowania zaangażowało się mnóstwo ludzi: Stowarzyszenie Przyjaciół „Dwójki”, rodzice, nauczyciele, no i sami uczniowie.
W czasie festynu można było obejrzeć występy wokalne i taneczne uczniów, podziwiać galerię prac uczniowskich i zakupić dziecięce dzieła, spróbować smakołyków przygotowanych przez rodziców. Dzieci mogły ponadto przejechać rowerowy tor przeszkód, namalować obrazek, wykonać wiatraczek, samodzielnie przygotować podpłomyki, wziąć udział w konkursie wiedzy o oszczędzaniu i rozegrać mecz piłki nożnej. Była także wystawa poświęcona patronowi szkoły, czyli I Armii Wojska Polskiego. Oprócz dziecięcych występów mogliśmy też posłuchać zaprzyjaźnionych ze szkoła zespołów: "Błyski" i "Czerwona Róża"


Przyjemnie było patrzeć na wzruszonych rodziców i dziadków, podziwiających występy maluchów. Nie ukrywam, ze dumą napełniały mnie ciepłe słowa uznania i akceptacji dla tego , co robimy ze strony zarówno rodziców, jak i postronnych obserwatorów.
Mnie przypadła ciekawa funkcja szkolnego reportera;) z racji opieki na szkolną gazetą dostałam do ręki aparat fotograficzny i kamerę. Rzadko mam okazję korzystać z szkolnego aparatu, a zdjęcia zazwyczaj robię telefonem komórkowym. Teraz miałam do dyspozycji nieco lepszy sprzęt i mam nadzieję, że moje próby fotograficzne nie były fatalne. Film za to czeka na obróbkę, gdy tylko znajdę na to odrobinę czasu. Korzystając z okazji nauczyłam moje młode reporterki korzystania z kamery i dziewczęta przeprowadzały mini wywiady. Miały świetną zabawę, choć zauważyły, że kamera peszy rozmówców i nie każdy chciał z nimi rozmawiać.
Chuda też byłą w swoim żywiole; razem z Bractwem Najemników Wczesnosłowiańskich Chąśba pokazywała życie kobiet we wczesnym średniowieczu. Dodatkowo miała „fuchę”- malowała buzie.
Dzieciaki z niesamowitym zaangażowaniem włączały się w owo średniowieczne życie. Piekły podpłomyki i biegały w giezłach.

Po raz kolejny stwierdziłam, że Chuda ma podejście do dzieciaków, które do niej lgną. Ustaliłyśmy też, że koniecznie trzeba zainwestować w słowiańskie stroje, bo przebieranki się dzieciom podobają (także chłopakom).
To był naprawdę dobrze spędzony dzień.

niedziela, 12 maja 2013

Majówkowe wspomnienia część 4 i ostatnia

To już ostatnia część wspomnien majówkowych. Na koniec pobytu na Śląsku zaplanowaliśmy z bratem wyprawę na Górę św. Anny. Planowaliśmy to już od zimy, ale nie do konca byłam przekonana, że nam się uda. Ale cóz, oboje z bratem te same uparte geny mamy:) Nie przeszkodziła nam więc niekorzystna aura i siąpiący deszcz.
O poranku wypiliśmy kawę, zjedliśmy obfite śnaidanko i ruszyliśmy na odległą o 66 km. górę. Jechało się cudnie, bo brat prowadził równo i odpowiednio szybko. Po drodze rozmawialiśmy o wszystkim. Ubawiliśmy się czytając reklamy. Najbardziej podobała nam się ta o leśnym spa, bo zastanawialiśmy się czy maseczki błotne, które mieliśmy na twarzach też się do tego spa wliczają.
I tak wesoło pogadując dojechaliśmy do majaczącej na horyzoncie góry. Po drodze zauważyliśmy cementownię Zdzieszowice i kędzierzyńskie azoty.
A potem był podjazd po górę.


Na szczycie podziwialiśmy kościół i przede wszystkim pomnik czynu powstańczego. Pomnik autorstwa Ksawerego Dunikowskiego upamiętnia III Powstanie Śląskie.
Powrót z wycieczki był równie przyjemny, bo jechaliśmy z górki i do tego słoneczko świeciło.
Do domu dotarliśmy w wyśmienitych humorach, na licznkiach mieliśmy 132 km.

piątek, 10 maja 2013

Majówkowe wspomnienia cz.3

W wyniku teleportacji samochodowej ostatnie dni majówki spędziłam w rodzinnych stronach. Nie będę się nad nimi teraz rozpisywać, bo należało by poczynić przynajmniej kilka wpisów, bo i miejsca ciekawe i historie niezwykłe.
Ponieważ początek maja kojarzy się nam Ślązakom z rocznicą wybuchu III Powstania Śląskiego, postanowiłam swoje śląskie wycieczki historii poświęcić. Czasu nie miałam za wiele, ale dwa wypady zrobiłam. Pierwszy- sentymentalny prowadził między Pszowem, Wodzisławiem, a Radlinem. Każde z tych miejsc jest mi w jakiś sposób bliskie.
W Pszowie zawsze fascynował mnie barokowy kościół z cudownym obrazem Matki Boskiej Uśmiechniętej i historia z tym wizerunkiem związana. Otóż w XVIII w. pątnicy pszowscy wyruszyli do Częstochowy. Tam tak spodobał im się wizerunek Madonny, że postanowili zakupić kopię. Niestety w drodze powrotnej uległa ona zniszczeniu. Oddana do renowacji wróciła zupełnie odmieniona- Panience nadano jasną karnację i delikatny uśmiech.

W czasie mojej wizyty w bazylice ołtarz główny też był w remoncie, stąd brak zdjęć wnętrza, ale znalazłam bradzo ciekawą stronę kościoła.

Innym miejscem, które zawsze mnie fascynowało jest kopalnia Anna - dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, jest moją imenniczką, a po drugie z wysokiego nasypu drogi świetnie widać teren kopalni.

Kolejnym etapem wycieczki był Wodzisław Śląski, gdzie uczyłąm się przez cztery lata w liceum. Chciałam obejrzeć znajdujace się przy muzeum krzyze pokutne, ale gdzieś chyba przeniesiono. 

Obejrzałam więc fontannę, rynek i pognałam do rodzinnego Radlina.

Tu moją uwagę po raz kolejny zwróciła kopalnia Marcel, gdzie pracowali moi dziadkowie i tato. Zatrzymałam się przy fontannie znajdującej się przy MDK. Kiedyś fontannę zdobiła przysadzista matrona z trójką dzieci-bardzo ją lubiłam.Teraz też jest tam matka Polka, ale o wiele współcześniejsza i bardzo mi bliska- równie drobna, z trójką drobiazgu- moje też tak wyglądały jakieś 12 lat temu.

Podjechałam oczywiście pod radlińskie pomniki- obelisk upamiętniajacy powstańców oraz ofiary hitlerowskiego terroru: pomordowanych w szybie Reden.
To chyba najtragiczniejsza wojenna historia naszego miaseczka. W czasie wojny  do nieczynnego szybu   hitlerowcy żywcem wrzucali pojmanych na okolicznych terenach (m.in. Żydówkę, która ukrywała się  jakiś czas w domu dziadków).


Wieczór spędziłam u mojej siostry na siostrzanych pogaduchach w ogrodzie, w którym kiedyś się wychowałam. Teraz czasami fotografuje go Zuza.
O drugiej wycieczce jednak napiszę osobno...

środa, 8 maja 2013

Majówkowe wspomnienia cz. 2

        Kolejne dni majówki spędziłam w mojej samotni w Izerach ( Chuda w tym czasie zwiedzała Poznań, a Marzenka - Wrocław). Nim tam jednak dotarłam czekało mnie kilka godzin tułaczki polskim pociągami. Nie narzekam jednak, bo miałam dużo szczęścia. Koleje Dolnośląskie dysponują wygodnymi niskopodłogowymi składami z miejscem dla rowerów. Jechało się zatem wygodnie. 
       Mniej okazale prezentuje się tabor przewozów regionalnych na trasach regio. Tu przedział do przewozów większych bagaży był tak stary i zdewastowany, że czkałam, kiedy coś spadnie mi głowę. Niewygody zrekompensowało mi jednak towarzystwo- przez dwie godziny jechałam z starszym panem, który do złudzenia przypominał mojego niedawno zmarłego ojca.Ten sam brzuszek piwny, taka sama siwa broda, białe włosy i pokaźna łysina pokryta piegami. Nawet sposób mówienia miał podobny- rozprawiał ze swadą i posiadał sporą wiedzę z różnych dziedzin.
Czas nam szybko mijał.

      W górach nie miałam wiele czasu nacieszyć się ciszą, jednak mnie najczęściej wystarczy jedno wejście na moją Górę, by poczuć napływ nowych sił.
Tym razem było podobnie- jedna samotna wycieczka, wyciszenie, pobycie tylko z sobą i swoimi myślami, pot, przezwycieżenie słabości pozwoliło mi odreagować stres.



       Znalazłam nawet czas na spotkanie z moim izerskimi przyjaciółkami, a przyznać trzeba, że są one istotami niezwykłymi. Mają ogromne serca, życiową mądrość i obdarzają ludzi swoim ciepłym słowem.   Choć los ich nie oszczędza, zachowały optymizm i radośc życia. Uwielbiam spotkania z każdą z nich, bo wiem, że jesteśmy dla siebie ważne. 

Wizyta u jednej z moich przyjaciółek miała zaskakujacy przebieg, bo właśnie urodziło się cielątko. 


I to są właśnie moje Izery- góry, ludzie i zaskakujace wydarzenia. 

poniedziałek, 6 maja 2013

Majówkowe wspomnienia cz.1


Wiosna wreszcie się zaczęła , a z nią okres naszych peregrynacji. Zaczęłyśmy bardzo intensywnie od wyjazdu na długi weekend majowy. Byłyśmy w wielu miejscach, które postaramy się w najbliższym czasie opisać (jak wreszcie uporządkujemy zdjęcia, wspomnienia i znajdziemy czas). Razem z Marzeną byłyśmy w Trzebnicy, potem ja spędziłam dwa dni w moich Izerach, Marzena dotarła do Wrocławia. Chuda w tym czasie zwiedzała Poznań. Koniec majówki spędziłyśmy z Chudą na Śląsku.
Zacznę zatem od Trzebnicy, do której dotarłyśmy z Marzenką rowerami z Wrocławia w upalny kwietniowy piątek. Zdjęć zrobiłyśmy niewiele, zbyt zafascynowane rozpoczynającym się sezonem i spotkaniami z przyjaciółmi. Obiecałyśmy sobie za to, że w przyszłym roku przyłożymy się do zwiedzania barokowej bazyliki i innych zabytków.
Zachwyciłyśmy się ilością zieleni, ogromnym placem zabaw, parkami. W sobotę Marzena w takim tempie ruszyła ze startu, że nie miałam szansy jej dogonić. Zrezygnowałam więc z pościgu i delektowałam się pięknem doliny Baryczy. Miałam czas na obserwowanie dzikiego ptactwa na rozlewiskach, a nawet kontemplowanie wiekowych dębów.
Nasze maratony to jednak przede wszystkim spotkania z ludźmi o podobnych zainteresowaniach. Już w pociągu spotkałyśmy dwoje fantastycznych rowerzystów, z którymi jesteśmy już umówione na wspólną wycieczkę po niemieckich ścieżkach.
W Trzebnicy zaś miałam okazję pokonać ostatnie 20 km. trasy w towarzystwie 77-letniego rowerzysty, dla którego był to… pierwszy maraton, a namówiony został do niego przez swojego… starszego brata, który tez gdzieś tam był na trasie!
Takie spotkania naprawdę potrafią podbudować, udowadniają, że wiek jest stanem ducha, a nie ciała. 
Gdy ja jeszcze podziwiałam schludne wioski i zielone pola, rozmawiając o życiu, śmierci i wybaczaniu, moja Marzenka dawno czekała na mnie na mecie. Efekt widać na zdjęciu:)