wtorek, 1 września 2020

Bałtyk-Bieszczady Tour 2020 czyli 1020 km walki z samą sobą

Kiedy dwa lata temu wystartowałam w swoim pierwszym ultramaratonie Piękny Zachód w głowie kiełkowała mi myśl, że to może być dobry początek do realizacji marzenia, jakie od lat stanowił start w Bałtyk-BieszczadyTour 1008 km Non Stop. Już w 2018r. Po bardzo udanym starcie na PZ proponowano mi start w BBT, kolega, który z powodów zdrowotnych nie mógł startować proponował mi odstąpienie swojej miejscówki, ale nie zdecydowałam się na to – chciałam starannie i stopniowo przygotować się do tego wyzwania. W związku z tym roki później poza ulubionym Pięknym Zachodem w moim kalendarzu startów znalazło się również Tour De Pomorze, czyli 700 km wokół województwa zachodniopomorskiego. I tak dokulałam się do 2020 roku, w którym zdecydowałam się wystartować we wszystkich czterech ultramaratonach cyklu Pucharu Polski.



Początkowy kalendarz musiał jednak ulec sporym zmianom ze względu na panującą pandemię, długo nie było wiadomo co i w jakiej formie zostanie w końcu rozegrane. Motywacja rosła i spadała – niczym na szalonej karuzeli. Przygotowania grzęzły w martwych punktach, rozpędzały się mozolnie, by przyspieszyć pod koniec wiosny. Ich ukoronowaniem stało się przejechanie Pierścienia Tysiąca Jezior i Pięknego Wschodu, po których, z końcem sierpnia, nadszedł czas na Bałtyk-Bieszczady Tour.


Zapisy i noclegi rezerwowaliśmy z rocznym wyprzedzeniem, jednak pandemia sporo zmieniła – odwołanie kolonii umożliwiło nam zarezerwowanie noclegów w Schronisku Młodzieżowym, zamiast ośrodka wczasowego. Miesiąc przed planowanym wyjazdem kupiliśmy bilety na PKP, powrót z Ustrzyk był zapewniony przez Wawrzyńca już od dawna. W pociąg wsiadaliśmy już w w środę, uznaliśmy bowiem z Krzysiem, że chcemy mieć więcej czasu przed startem na spokojne przygotowanie się i wypoczynek na świnoujskiej (zatłoczonej i hałaśliwej) plaży. Już w pociągu spotykamy pierwszych uczestników – m.in. Edzia i Karola. Droga mija mi na pogawędkach i lekturze książki od mamy. Po kilku godzinach docieramy do nadmorskiej miejscowości, przeprawiamy się promem do miasta i jedziemy do Schroniska. Meldujemy się, wypełniamy wszystkie pandemiczne papiery i idziemy na miasto – w planach obiad i przywitanie z morzem.




W czwartek umawiamy się z Edziem na krótką przejażdżkę w stronę Międzyzdrojów, później znowu byczymy się na plaży. Odpoczywamy, jemy dobre rzeczy, spacerujemy. Piątek rozpoczynamy wizytą w biurze zawodów – odbieramy pakiety, wysłuchujemy odprawy technicznej spotykamy znajomych, z którymi startujemy. Krzyś ustala taktykę ze swoją grupą, ja ze swoją. Jego założeniem jest dojechać do mety jak najszybciej, moim – po prostu dojechać. Jeszcze chwilę udaje nam się spędzić na plaży, po czym przychodzi czas na przepakowanie się – ogarnięcie przepaków, sprzętu montowanego na rower, bagażu do nadania na metę. Oklejamy rowery naklejkami, szykujemy stroje, baterie, nawigację i całą resztę niezbędnych rzeczy. Zaczynam się denerwować, szczególnie że prognozy pogody zmieniają się co chwilę i tak naprawdę nie wiem, czego spodziewać się na trasie wiodącej przez całą Polskę.



W sobotę wstajemy bladym świtem, jemy ryż z jabłkami, ubieramy się, sprawdzamy ostatecznie sprzęt i ruszamy na prom. Już w drodze przez miasto łapie nas deszcz. W czasie przeprawy spotykamy znajomych, dzielimy się ostatnimi uwagami, na lądzie nadajemy przepaki i bagaże do odpowiednich samochodów, po czym ruszamy po nadajniki GPS. Krzyś startuje o 7:10 i jest zadowolony z ustawienia w grupie, ja rozpoczynam zmagania 5 minut po nim w świetnym towarzystwie – Marka poznanego na Pięknym Wschodzie, Stanisława z Jas-Kółek i Mirka z Olsztyna. Do startu zagrzewają nas Wiedźmuchy, ale nerwy nie pozwalają mi już za bardzo na radość.

Niedługo po starcie znowu zaczyna padać. Po chwili wszyscy jesteśmy już przemoknięci, jestem zła, bo komplet ubrań na zmianę mam dopiero na 700 km trasy, a to oznacza ponad 30 godzin w mokrych ciuchach. Jedziemy żwawo, ale dość zachowawczo – decydujemy, że nie mam sensu szarpać na początku i później cierpieć na kolejnych setkach kilometrów. Dołącza do nas Darek z Gryfusów, mijają Jarek i Patrycja. W okolicach Golczewa spotykamy pana Janusza Pietruszewskiego – znajomego z Nowogardu. Towarzyszy nam do Płotów, gdzie ulewa przybiera na sile. W międzyczasie gubi się nam Marek, który ma problem z luzującą się pompką, później myli drogę, ale zaraz za punktem dołącza. W Płotach na punkcie jest ekipa z Gryflandu – Ula i Marek witają mnie ciepło, ale to miejsce, gdzie nie bardzo jest czas na dłuższe postoje. Uzupełniam wodę, podbijam kartę, łapię batonik, zakładam kurtkę i lecimy dalej. Dołącza do nas grupa startująca 5 minut później. Od tego momentu tempo robi się mocniejsze i mocno rwane, a droga zalewana strugami silnego deszczu pozostawia wiele do życzenia. Na jednym ze skrzyżowań ledwie udaje mi się wyhamować na mokrym asfalcie. Zostaję z tyłu wraz z Mirkiem, czekamy na Marka. Z Drawska, gdzie usytuowany był drugi punkt ruszamy już razem. Żegnają nas bliscy Marka, którzy zrobili mu niespodziankę pojawiając się na tym odcinku trasy. Tempo znowu się wyrównuje, jedziemy we czworo, dołączył Darek. Zaraz za Drawskiem jednak Mirek ma problem – pęka mu szprycha w kole. Wraca na punkt i, jak się później okaże, usterkę udaje się naprawić.

Fot: Anna eM
Do punktu w Pile, gdzie czeka Pani Danusia i Pan Eugeniusz dojeżdżamy w trójkę. Na miejscu zastajemy Tomka w aucie serwisowym – smaruje nam wypłukane przez deszcz łańcuchy. Jemy pierwszy na tej imprezie makaron i niedługo stratujemy dalej. Jedziemy DK 10, na której na szczęście na razie warunki nie są złe. Ruch nie daje mi się za bardzo we znaki, dużo gorsza jest pogoda. Momentami przestaje padać, by niedługo później rozpocząć na nowo. Dojeżdżamy do Nakła nad Notecią, z pyszną zupą i bardzo zaangażowaną obsługą. Jeden z jadących przed nami zawodników zapomina swojej karty, zabieram ją więc ze sobą z myślą, że może na kolejnym punkcie mu ją wręczę. Objeżdżamy Bydgoszcz, przez chmury przebija się zachodzące słońce, na chwilę robi się pięknie. Zaczyna się ściemniać. Darkowi nie działają przednie lampki, jedna z moich tylnych też odmawia posłuszeństwa – mam ich jednak zapas, więc jadę bez obaw świecąc dwiema pozostałymi. Do Solca Kujawskiego dojeżdżamy już po ciemku. Wpadamy przed budynek i jeszcze zanim się zatrzymam krzyczę numer nieszczęśnika, którego kartę wiozę. Właśnie szykuje się do odjazdu i z ulgą odbiera swoją własność. Na tym punkcie znowu spędzamy trochę więcej czasu. Spotykam Krzysia Knasia, który podjął już decyzję o rezygnacji z dalszej jazdy i nie daje się przekonać do zmiany zdania. Jem kolejny makaron z warzywami, przepakowuję rzeczy z przepaku, które mogą być mi potrzebne na dalszym etapie trasy. Zdejmuję przemoknięta koszulkę i zakładam samą kamizelkę, na którą zarzucam wiatrówkę, zmieniam rękawiczki na długie, ale nogawki pakuję w podsiodłówkę. Mimo deszczu jest ciepło.

Fot: Anna eM
Z Solca ruszamy we wzmocnionym składzie razem ze Stanisławem i Pawłem z Szerszeni. Tak też przejeżdżamy tę noc. Od północy jest mi gorzej – całodzienny deszcz mnie wymęczył, uwiera mnie mokra wkładka w spodenkach, ale jadę. Pilnuję się grupy, a gdy mam chwilę kryzysu proszę o moment wolniejszej jazdy. Niedługo później zaczynają się słabe, mocno dziurawe odcinki drogi i siłą rzeczy musimy zwolnić. Włączam mocniejsze światła, staram się jechać przodem i sygnalizować co gorsze ubytki. Miejscami nawierzchnia jest po prostu potwornie dziurawa, gdzie indziej z kolei sfrezowana i poznaczona licznymi ostrymi uskokami. Do punktu w Kowalu jedziemy więc bardzo ostrożnie. Na miejscu czeka na zawodników Beata. Spotykamy tez Jarka i Patrycję. Jem żurek i zagryzam dwoma kawałkami przepysznego ciasta. Zmieniam też baterie w lampkach. Wkrótce ruszamy dalej. Jedzie się dobrze, spokojnie, nie ma ruchu, utrzymujemy niezłe tempo i chwilę po 5 rano dojeżdżamy do Łowicza, gdzie czeka Wawrzyniec. Decydujemy się na dłuższą przerwę i drzemkę. Stanisław i Paweł postanawiają jechać dalej, zostaję więc z Markiem i Darkiem. Jem kolejny makaron z warzywami i kładę się spać na dwie godziny. Po tym czasie ogarniam się spokojnie i ruszamy dalej, dołącza do nas Mirek. Wisi nad nami widmo kolejnych ulew od Starachowic, ale na razie nie pada, a nawet wychodzi słońce. Robi się coraz cieplej i już właściwie w upale dojeżdżamy do Opoczna, gdzie obsługuje nas przemiła pani w ludowym stroju, jak się później okaże – mama Oli. Jem zupę i dwie bułki, z których jednak wyjmuję wędlinę. Bułka z masłem chyba jeszcze nigdy mi tak nie smakowała! Uzupełniam bidony, ogarniam na nowo pakowanie. Marek skarży się na ból kolana, co jest niepokojące.

PK Łowicz, Fot: Tomek
Ruszamy z Opoczna i zaczyna się moja droga przez mękę. Między Opocznem, a Starachowicami, w których jest kolejny punkt jest „tylko” 80 km. Robi się gorąco, jestem zmęczona, ale do Skarżyska-Kamiennej jakoś się trzymam. Później jednak zaczyna się najgorszy dla mnie odcinek całej trasy – bardzo ruchliwa droga bez pobocza, sznur samochodów w obu kierunkach, niekończące się podjazdy – ledwie podjadę jeden, to za wieńczącym go zjazdem już rysuje się kolejny – jeszcze dłuższy. Marek zostaje z tyłu, ja jadę już tylko siłą woli, zaczyna mnie odcinać. Skręcając na podjazd w Wąchocku głośno klnę na poprowadzenie trasy. Mam dość – po raz pierwszy na tej trasie. Wszystko mnie boli – wkładka spodenek, mam wrażenie, że pozbawiła mnie już skóry, odzywa się lewe kolano, oczy pieką, ramiona się palą od słońca. Do Starachowic dojeżdżam na wpół żywa. W takim stanie dopada mnie Darek z Radlina i robi obiecane mojej mamie zdjęcie. W sumie to nie widać na nim, że nie kontaktuję. Wawrzyniec pyta, czy potrzebuję pomocy, ale zbywam go i każę gonić Krzysia. Idę się przebrać i odświeżyć – robi mi się słabo, potrzebuję chwili odpoczynku. Obiad jem na sali gimnastycznej – jest cicho i chłodno (Olu dzięki za radę!). Chwilę rozmawiam z Andrzejem z Polic, który postanawia zakończyć jazdę. Zaczynam dochodzić do siebie, gdy Darek i Mirek zaczynają poganiać do wyjścia. Marka nadal nie ma. Ruszamy.

PK Starachowice, Fot: Darek z Radlina ;)
Jedziemy w troje. Świeże spodenki przynoszą mi ogromną ulgę, a wolne tempo okazuje się procentować – zapowiadane ulewy znacznie nas wyprzedziły i już raczej się na nie nie natkniemy, co jest optymistyczne. Teren zaczyna się coraz bardziej wznosić i opadać. Robi się jednak chłodniej, z Ostrowiec Świętokrzyski przejeżdżamy w świetle niezwykle zachodzącego tego dnia słońca. Z boku grożą nam nadal ciężkie ciemne chmurzyska, ale chyba obierają inny kierunek niż my. Jest już znowu ciemno, gdy dojeżdżamy do punktu w Sandomierzu. Na forum rozgorzała na jego temat płomienna dyskusja – czy punkt był tym najlepszym, czy może najgorszym? Krzyś zachwalał przepyszne ciasta i bułeczki, ja zapałałam się już niestety tylko na żurek z jajkiem i pyszną kiełbaską. Nie było jednak nic do pogryzienia – zabrakło dla mnie kanapek, zostały tylko batony o konsystencji kitu do okien. Pytam o Marka, okazuje się, że zakończył maraton w Starachowicach. Jest mi przykro, miałam nadzieję, że wspólnie dojedziemy do mety i oboje osiągniemy założone cele. Mam jeszcze nadzieję, że towarzysz pojawi się na mecie i będę mogła dowiedzieć się czegokolwiek.

Drzemka na stacji
Druga noc okazuje się trudna. Na trasie między Sandomierzem a Łańcutem zatrzymujemy się wielokrotnie. Raz około północy drzemiemy na stacji benzynowej – pracownik słysząc naszą historię pozwolił nam przespać się w ciepłych łazienkach, zorganizował krzesła, karton – zaangażował się w zapewnienie nam naprawdę fajnych warunków (Orlen w Stalowej Woli). Darek nieustannie powtarza, że punkt w Łańcucie będzie na pewno nieczynny, co totalnie mi się nie zgadza – za nami wciąż jeszcze jedzie kilkudziesięciu uczestników imprezy. Nachodzi gęsta mgła, mijają nas w pełnym pędzie TIR-y, robi się coraz zimniej. Robię się głodna. Pochłaniam batoniki, żele, ale to wciąż niewiele daje – wychodzi brak konkretu w Sandomierzu. Dojeżdżamy do Łańcuta – miasto się ciągnie, przejeżdżamy przez dzielnice przemysłowe, od pewnej chwili towarzyszy nam Olek z Wrocławia. W końcu docieramy do punktu w budynku MOSiRu. Przemiły prowadzący ten punkt chętnie opowiada o pięknym obiekcie, który mnogością dużych roślin przywodzi na myśl rajską oranżerię. Zjadam dwie bułki z wędliną i serem, przepyszną słodką z serem i zapijam ciepłą herbatą. Chłopaki kładą się na drzemkę. W tym czasie ja odpoczywam, zakładam nogawki – ze zmęczenia jest mi już zimno. Rozmawiam z kilkoma osobami – Michał z PTJ skarży się na uszkodzoną przerzutkę, Darek z Trzebiatowa zagaduje i pyta o samopoczucie. Robi się szaro, wstaje dzień. Budzę chłopaków i ruszamy dalej. Na jednym z podjazdów przyspieszam i moi towarzysze zostają z tyłu. Po 20 kilometrach mocniejszej jazdy buntuje się jednak...mój żołądek. Zjeżdżam na pierwszą napotkaną stację benzynową i wykonuję sprint do toalety godny Toma Dumoulina. Darek i Mirek dostrzegają ten fakt i zatrzymują się, czekając na mnie. Wypijam pepsi i ruszamy dalej. Żołądek jednak nie odpuszcza. Próba wypicia lub zjedzenia czegokolwiek kończy się bólem. Zatrzymujemy się w jednej ze wsi przy szkole, czołgam się pod podjazdy, na zjazdach odpoczywam. Tempem ślimaka dojeżdżam do Birczy. Czekają tam na mnie Krzyś z Wawrzyńcem. Darek i Mirek jadą dalej, ja muszę odpocząć. Chowam się na chwilę w łazience i szlocham, ze nie dam rady. Zmuszam się do zjedzenia arbuza i banana, niewiele więcej jestem w stanie w siebie wmusić.

Zaraz za Birczą rozpoczyna się długa sekwencja podjazdów na leśnej drodze. Paradoksalnie męczą mnie one jednak mniej niż hopy przed Starachowicami. Zatrzymuję się jednak i zdejmuję nogawki. Dzień jest piękny, coraz mocniej grzeje słońce. Jadę i...odpoczywam. Zdaje mi się, że słyszę wokół siebie ciche rozmowy, ale nikogo nie ma w pobliżu. Bagatelizuję to i jadę dalej – nie śpię od dwóch dób, mój mózg może mieć już problemy. Jem banana i żel, trochę odżywam. Po trzech godzinach docieram do Ustrzyków Dolnych. Jem dobrą zupę, winogrona, zdejmuję z ciebie koszulkę z długim rękawem. W tym czasie Krzyś z Wawrzyńcem zabierają obecnym maratończykom zbędne bagaże i ruszają zaraz na metę. I ja ruszam.

I doznaję największego rozczarowania tego maratonu. Bo w głowie Bieszczady widzę, jako miejsce ciche, spokojne, nieco dzikie. A droga, którą jadę przypomina natężeniem ruchu i jego płynnością autostradę w remoncie. Trafiam na ruch wahadłowy i uzupełnianie ubytków w drodze grysem. Kilkukrotnie schylam się i w czasie jazdy czyszczę oponę z przyklejonych kamyczków. Boli mnie lewe kolano i tyłek. Jak jadę na stojąco, to obciążam nogę, jak siedzę, to obcieram mocno podrażnioną skórę. Mijają mnie w pełnym pędzie sznury samochodów. Jestem wykończona. Jadę i płaczę. Mam dość. W połowie drogi do mety ruch jednak zaczyna zanikać, pojawia się więcej leśnych odcinków, droga kilkukrotnie przecina szerokie krystaliczne potoki. Wydobywam resztkę sił i jadę końcówkę na maksa, tym co mi jeszcze zostało w nogach. Powiewające proporczyki informujące o coraz mniejszej odległości do mety podnoszą na duchu.

Na metę wpadam po niecałych 56 godzinach. Mój przyjazd oznajmia światu dzwon obsługiwany przez Janka ze Świnoujścia. Ktoś zabiera mi rower, jedna z Wiedźmuch prowadzi mnie do biura po ostatnią na tej trasie pieczątkę. Nigdzie jednak nie widzę Krzysia. Dopełniam formalności,w wracam na metę, odbieram rower i rozglądam się coraz bardziej zdezorientowana. Jestem wykończona, płaczę, bo nie mogę przestać. Dostrzegam auto Wawrzyńca na parkingu tuż przed metą – chłopaki czekając na mój przyjazd...zasnęli...

Fot: Tomek
Prysznic, obiad, drzemka i powrót na metę – na dekoracje i długie rozmowy ze znajomymi. Spotykam Darka i Mirka, z którymi przejechałam ogromną część maratonu. Zajmuję 3 miejsce wśród Pań jadących w kategorii Open. Przejechałam, zmieściłam się w czasie, jestem zadowolona, mimo że boli mnie niemal wszystko.

Następnego dnia z Krzysiem i Wawrzyńcem odwiedzamy jeszcze Wołosate i zdobywamy szczyt Tarnicy, po czym ruszamy do Wrocławia. Zabieramy ze sobą na odcinek trasy Piotrka, którego podrzucamy na dworzec PKP.


Filmowa relacja Krzysia

Dziękuję:

Mirkowi i Darkowi za całą pomoc na trasie, zaopiekowanie, cierpliwość, troskę.

Stanisławowi i Pawłowi za wspólną jazdę.

Markowi za 700 km – wracaj na trasę jak najszybciej!

Darkowi z Trzebiatowa i Andrzejowi z Polic za słowa otuchy na punktach.

Wawrzyńcowi za obecność.

Krzysiowi za wszystko.

22 komentarze:

  1. Gratulacje, misja wykonania, a to zawsze wielka satysfakcja. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetna,obszerna relacja :) Gratuluję kondycji i silnej woli - obie te rzeczy są bardzo potrzebne w trakcie takich wypraw :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tak - bez kondycji i silnej głowy niewiele dałoby się zdziałać na tym dystansie :)

      Usuń
  3. Wow, jestem pod wrażeniem! Dla mnie trasa dom-miasto i powrót czyli jakieś 26 km to było coś! Ale jak się nie trenuje to się nie ma co dziwić! Gratuluję! Pomacham jak będzie trasa przez Koszalin i będziesz jechała.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moniko - od czegoś trzeba zacząć - ja zaczynałam jeżdżąc po 5 km na uczelnię parę lat temu. ;)

      Usuń
  4. Doskonale opisane. Dopiero z tej relacji dowiedzialem się, jak cierpialaś. Pamietam Cię wyłącznie jako uśmiechniętą, wytrwałą i pozytywnie nastawioną. Dziękuję za wspólna jazdę, pomagalismy sobie wzajemnie. Bardzo współczuję Markowi, który był oparciem dla grupy i ma ogromny wklad w nasze osiagnięcie. Marku, moze to czytasz, odezwij się. Darek Godlewski

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moje marudzenie na trasie nic by nie zmieniło, więc chociaż starałam się sprawiać pozory, a nawet płacząc na osobności, ze nie dam rady, wiedziałam, że dam. Tylko potrzebowałam popłakać ;)

      Usuń
  5. Super relacja ☺️ wrażenia z pokonania bbt zostają na zawsze ☺️

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tego się właśnie domyślam - że raczej nie zapomnę tych przeżyć ;)

      Usuń
  6. Gratuluję ukończenia i czasu przejazdu.

    OdpowiedzUsuń
  7. Gratuluję!
    Mieszkam niedaleko Piły i Bydgoszczy hehe

    OdpowiedzUsuń
  8. Szczerze gratuluję. Mordercza trasa, jednak sądząc po Twoim finiszu i wejściu na Tarnicę już nazajutrz, przyjechałaś nie na ostatnim tchu.
    Ciekawe, ile godzin spałaś...
    „Płaczę, bo nie mogę przestać.” Urocze wyjaśnienie, w moich uszach bardzo kobiece.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Krzysztofie.
      Wchodzenie na Tarnicę wymaga pracy innych mięśni niż jazda na rowerze. Brak snu odsypiałam przez dobry tydzień...
      A z tym płakaniem to było tak, że z tego zmęczenia miałam do wyboru albo panować nad takimi reakcjami, albo utrzymać się jeszcze na nogach ;)

      Usuń
  9. Podziwiam! Gratuluję wytrwałości i dziękuję za obszerną relację.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak czytam takie pasjonujące relacje, to naprawdę mi wstyd, że sama nie mam na tyle silnej woli, aby zaangażować się w tak intensywną aktywność. :)

      Usuń
  10. wow wielki wielki szacun! Niesamowita siła woli, motywacja, cierpliwość! Ale udało się i pokonałaś samą siebie! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Im więcej od siebie wymagamy, tym większa później satysfakcja i uznanie we własnych oczach. :)

      Usuń
  11. Super, że odnalazłaś to, co daje Ci szczęście i spełnienie! oby tak dalej, podziwiam wytrwałość ;-)

    OdpowiedzUsuń
  12. Podziwiam upór, odwagę. Gratuluję takiego wyczynu. To godne podziwu :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Wielkie Gratulacje, to jest wielki wyczyn. Ile sił daje determinacja i przyjaciele. BRAWO BRAWO.

    OdpowiedzUsuń
  14. Zadanie wykonane. Grtauluję determinacji i samozaparcia.

    OdpowiedzUsuń