Wszystkie posty spełniające kryteria zapytania rowerem po górach izerskich, posortowane według daty. Sortuj według trafności Pokaż wszystkie posty
Wszystkie posty spełniające kryteria zapytania rowerem po górach izerskich, posortowane według daty. Sortuj według trafności Pokaż wszystkie posty

wtorek, 6 sierpnia 2024

Gravmageddon 2024, czyli "no, w piątek to jeszcze nie padało"

 Pierwszy sierpniowy weekend już tradycyjnie spędziłam w górach – przejeżdżając rowerem kilkaset kilometrów izerskich i karkonoskich dróg i ścieżek w ramach Gravmageddonu. W Domku pod Orzechem pojawiłam się już z końcem lipca – trochę pojeździłam, sporo się obijałam, zaliczyłam targowisko w Mirsku czy kąpiel w nieczynnej kopalni bazaltu. Obserwowałam wzmożone przygotowania do przyjęcia kilkuset zawodników na gierczyńskim pitstopie przy Domku pod Orzechem. Trochę pomagałam, trochę się obijałam, szykowałam rower i wszystkie niezbędne elementy do startu w piątkowy poranek.



W czwartek wraz z mamą i Krzysiem oraz w towarzystwie nieodłącznej nieoficjalnej maskotki GravOnu, czylipapugi Wołka ruszyliśmy do Szklarskiej Poręby, by odebrać mój pakiet startowy i wysłuchać odprawy technicznej na tarasie hotelu Bornit. Parę powitań, trochę towarzyskich pogawędek, kilka istotnych informacji technicznych, wymiana myśli na temat zapowiadanych warunków pogodowych i powrót do domu, by złapać jeszcze parę godzin snu, przed pobudką o 4:30.



W nocy budzi mnie zapowiadana ulewa bębniąca w blaszany dach domu, słychać też grzmoty. Przewracam się na drugi bok, wzdycham i staram się jeszcze zasnąć. Gdy dzwoni budzik – nadal pada. Że średnią motywacją jem śniadanie, ubieram się. Mam możliwość zmiany terminu startu na sobotę (organizator Mariusz dał ją wszystkim uczestnikom ze względu na bardzo złe warunki pogodowe zapowiadane na piątek), ale wiem, że w moim przypadku to nie ma większego sensu, bo jestem gotowa i nastawiona na piątkowy start. Gdy zbieramy się do pakowania auta deszcz ustaje. I nie pada także na starcie. Kilku zawodników już zgłosiło chęć zmiany terminu, inni dopiero to zrobią, niektórzy zdecydują się na zmianę dystansu na krótszy – ostatecznie w piątek wystartuje o kilkadziesiąt osób mniej niż początkowo było na listach startowych.



Ostatnie przygotowania, jakieś żarty, buziak od Krzysia przed startem i jadę. Nie pada. Trasa wiedzie początkowo do Jakuszyc znaną mi drogą przez Huty. Trochę szkoda było mi podjazdu po singlach, który nie należy do trudnych, a stanowił ciekawe urozmaicenie już na chwilę po starcie. W Jakuszycach na łące dostrzegam fotografa Pawła – jednego z czterech zapewnionych przez organizatora. Trasa wiedzie w stronę Kopalni Stanisław, ale w tym roku mijamy ją niejako bokiem nie mając widoku na dziurę – a szkoda, bo to jeden z najbardziej spektakularnych, w mojej ocenie, widoków w okolicy (wprawdzie w piątek pewnie widać byłoby niewiele – przez mgłę). Stamtąd kierujemy się w dół – i tutaj po raz drugi mijamy wjazd na single, które całkiem lubię – zjazd spod Wysokiego Kamienia singlami wydaje mi się spokojniejszy niż szaleńcza jazda w dół – szczególnie po mokrym. Single zresztą staną się jednym z szeroko dyskutowanych elementów trasy, ale o tym będzie później...



Wypadam na Zakręt Śmierci, chwilę jadę asfaltem, przy zjeździe z którego stoi z aparatem Krzyś. Macham mu i lecę w dół – w stronę Piechowic, Michałowic, a później Przesieki i Przełęczy Karkonoskiej. Tutaj z ulgą przyjmuję rezygnację z singli – te bowiem nastręczały mi sporo trudności. Po drodze, na jednym z podjazdów zdejmuję wiatrówkę. Jest wilgotno, ale to raczej kwestia wjechania w chmury niż regularne opady deszczu. Podjazd pod przełęcz udaje mi się zrobić bez przerw i zsiadania z roweru, mam poczucie, że uczciwie przetrenowana zima procentuje. Mijam licznych zawodników, którzy spacerują pod górę. I doskonale ich rozumiem. Na szczycie ubieram się z powrotem – jest chłodno, mglisto, wieje. Podczas zjazdu do Szpindlerowego Młyna zaczyna padać. Asfalt jest mokry, jadę dość asekuracyjnie, nie ufam takim drogom. Zaczynam mijać się z Michałem i Łukaszem, z którymi będę tasować się przez dłuższy odcinek, niektóre fragmenty trasy pokonamy wspólnie ucinając sobie pogawędki, żartując, narzekając na psującą się pogodę i mordercze podjazdy. Na jednym z bardzo szybkich zjazdów – pokrytych drobnym gładkim żwirem, szerokich i stromych zatrzymuje nas na chwilę interwencja czeskich służb ratowniczych – jeden ze startujących wypadł z drogi, helikopterem zostaje zabrany do szpitala. Tym bardziej uświadamiam sobie w tamtym momencie, że jestem w górach, a one uczą pokory i wymagają jej.



Kawałek dalej spotykamy znów Krzysia – robi zdjęcia na szczycie niefajnego trawiastego podjazdu. Krótkiego, ale stromego – na mokrej trawie podjeżdża się trudno. Mój mąż pomiędzy jednym zdjęciem, a drugim informuje jeszcze, że za chwilę usytuowany jest mały punkt wrocławskiego Bikestage'a dając możliwość uzupełnienia płynów. Docieram na miejsce, zatrzymuję się na chwilę, uzupełniam bidony i ruszam dalej. Krzyś zostaje chwilę dłużej – użycza komuś pompki, robi zdjęcia, żartuje z zawodnikami. Przede mną natomiast podjazd na Dvoraczki. Z zeszłego roku pamiętam kilkukilometrową asfaltową wspinaczkę. Wiem, że trasa Gravmageddonu wiedzie inną drogą, nie znam jej, niemniej – podejrzewam, że może być ciężko. Gdy trafiam na zjazd jestem trochę zaskoczona, a trochę...boję się tego, co mnie czeka, bo skoro jest w dół, to będzie i pod górę. Okazuje się jednak, że dopiero sama końcówka po szutrze, a później betonowych płytach i polbruku jest straszliwa – tam zsiadam z roweru i podprowadzam go na górę. Widoków brak – wszędzie tylko mgła. Przy mnie dwóch zawodników podjeżdża najsztywniejszy kawałek – czyli się da. Ja nie mam jednak zamiaru nawet próbować zjazdu – sprowadzam rower kilkaset metrów w dół – jest mokro, ślisko, nie chciałabym zakończyć imprezy z powodu głupiego błędu na takim zjeździe.



Później zjazd, podjazd, Rokytnice i...ulewa. W przeciągu chwili byłam przemoknięta do suchej nitki, a w butach zaczynało chlupać. Mijałam zawodników pochowanych pod drzewami czy daszkami przydrożnych domów, ale mi niewiele by to już dało – poza wychłodzeniem. Parłam więc konsekwentnie przed siebie. Garmin z dotykowym ekranem zaczął mi wariować od uderzeń dużych kropli, zablokowałam go więc na mapie – mokrymi palcami i tak za wiele bym nie zdziałała. W lesie drodze do punktu w Jakuszycach pożyczyłam swoją pompkę Marcinowi i Łukaszowi. Dopingowana głośno przez Asię, która była na naleśnikach dotarłam do pierwszego pitstopu. Z przepaku wyjęłam zapas jedzenia na kolejny odcinek, dotankowałam wodę. Przy zbiorniku z gorącą wodą uwijał się Bartek startujący w sobotę na krótkim dystansie – wyręczał zawodników w robieniu kawy czy herbaty. Wielu zawodników decydowało się tam na dłuższą przerwę, zjedzenie czegoś, próbę przeczekania deszczu. Przez chwilę rozważałam doubieranie się – miałam w podsiodłówce nogawki, czapkę, komin i bluzę. Wciąż jednak lało i uznałam, że byłoby to bez sensu. Odebrałam swoją pompkę od chłopaków, którzy akurat nadjechali i ruszyłam do Izerki.


Wiało, padało, było nieprzyjemnie. Trasa wiodąca wzdłuż Izery nie jest trudna, ale jazdę uprzykrzał wiatr wiejący w twarz. Przestało jednak padać. Uznałam, że po wyjechaniu z lasu założe na siebie dodatkowe warstwy. Wyjechałam spomiędzy drzew, a moim oczom ukazał się najbardziej absurdalny widok tego maratonu. W wilgotnym wietrze, we mgle, w mokrej trawie sięgającej ud pod drzewkiem na leżaczku pod plażowym parasolem siedział...Krzyś. I robił zdjęcia. Zatrzymałam się na parkingu pod Bukovcem, uzupełniłam garderobę, zamieniłam parę słów z mężem i ruszyłam w dalszą drogę na Smedavę, dalej na zbiornik Josefuv Dul. Jadę znowu z Michałem i Łukaszem, komentujemy wielkość zbiornika i wysokość fal rozbijających się o jego brzegi – wiele naprawdę mocno, więc i fale przypominają te morskie. Miałam nadzieję, że w tej okolicy pogoda będzie już lepsza, ale wciąż jest mglisto, wilgotno i nieprzyjemnie. Zaczyna dokuczać mi kolano, zostaję trochę z tyłu. Na podjazdach o zachyleniu 5-7% jadę jeszcze całkiem sprawnie, ale mocniejsze odcinki odzywają się bólem. Podobnie jak zjazd po granitowych przepustach.



Przejeżdżam przez opłotki Liberca – w zeszłym roku były miejsca, z których widać było iglice na Jested. W tym – skrywa się w gęstej mgle. Niemal przed początkiem wspinaczki spotykam Krzysia – stoi na poboczu z aparatem. Zatrzymuję się przy nim na dłuższą chwilę. Smaruję kolana maścią, jem, piję, przygotowuję się psychicznie. Dogania mnie Marcin i Łukasz, wspólnie podjeżdżamy Jested – rozmawiamy chwilę, wymieniamy się założeniami na przejazd – ich są zdecydowanie ambitniejsze niż moje. Na sam szczyt wjeżdżają szybciej niż ja, gdy docieram na samą górę pytają jeszcze, czy jadę z nimi – wiem, że będę jechać dużo wolniej niż oni o czym uczciwie informuję. Szczyt góry jest tego dnia we mgle – nie widać nic, wieje, jest paskudnie, czym prędzej więc zawracam i ruszam w dół. Podobnie jak rok temu – nie zjeżdżamy asfaltem, a szutrem w lesie. Jest już ciemno, wciąż mglisto, trzeba bardzo uważać. Dołącza do mnie Fabian, którego mijałam podczas podjazdu na górę. Pokonujemy ten fragment razem – na spokojnie dość niespiesznie, dodając sobie animuszu rozmową i żartami. W jednej z mijanych miejscowości znów spotykamy Marcina i Łukasza, Fabian potrzebuje dłuższej przerwy, ja ruszam swoim tempem. Przez chwilę jeszcze udaje mi się utrzymać z chłopakami, ale pamiętam podjazdy, jakie mają się zaraz zacząć – kolana protestują i zsiadam z roweru decydując się na spacer. Nauczona doświadczeniem poprzednich lat wiem, że w moim przypadku lepszym rozwiązaniem jest w takich momentach po prostu konsekwentnie iść, zamiast szarpać się z próbą jazdy. Jest mi źle, chce mi się bardzo spać. Ciemny, mglisty dzień dał mi pod tym kątem mocno do wiwatu.



A później wjeżdżam na szutrową autostradę w stronę Hejnic i z zaskoczeniem odkrywam, że ona wcale nie jest tak z górki, jak to zapamiętałam z zeszłego roku, gdy pokonywałam ten odcinek w towarzystwie trzech innych zawodników. W którymś momencie słyszę ponadto dziwny trzask i tuż za mną na ścieżkę spada spora gałąź. Klnę na głos i przyspieszam. Wiem, że Bilym Potoku będzie czekał Krzyś – zawsze to pretekst do krótkiej przerwy przed czekającą mnie żmudną wspinaczką. Po raz kolejny smaruję kolana, zmieniam baterie w lampkach i ruszam. Droga wije się zakosami, jest ciemno choć oko wykol, słychać tylko szum strumienia, w którym jednak – przeciwnie niż rok temu – nie słyszę rozmów. Staram się pamiętać o jedzeniu i piciu, ale nocą jest to dla mnie zwykle trudniejsze.



Po raz drugi docieram do Smedavy, ruszam w stronę Nowego Mesta. Jeszcze trochę pod górę, trochę niemal po płaskim, a później w dół. Pilnuję śladu, ale i tak przegapiam wjazd na single i muszę wrócić się kilkadziesiąt metrów. Robi się powoli jasno. Nie gaszę lapm, bo na singlach szarówko to jednak za mało, szczególnie, że tych konkretnych singli bardzo nie lubię. Może dlatego, ze są na 250 kilometrze trasy? Być może, gdybym miała je objeżdżone to budziłyby we mnie inne emocje, a tak – nie, nie lubię! Gdy w końcu docieram do parkingu na Zajęczniku odczuwam ulgę. Bo single na Zajęczniku lubię bardzo. Nawet na 250 kilometrze trasy o świecie, po dobie spędzonej już na rowerze. Sprawiają mi one sporo frajdy, pokonuję je więc dość płynnie. Wypadam na asfalt w Krobicy, lecę na Kamień i czarną drogą do Gierczyna. Na kilometr do Domku pod Orzechem, gdzie mieści się pit stop zsiadam z roweru. Nie jestem w stanie podjechać. Prowadzę rower, droga przez to jest jeszcze dłuższa niż zwykle. Gdy jednak docieram na miejsce, zostawiam wehikuł na trawie i idę się przebrać odczuwam ulgę. Zostało mi 63 km po moich terenach, po zjazdach, które znam doskonale, na których niejednokrotnie znam każdy kamień i dziurę. Mam niezły czas, mieszczę się w swoich założeniach, nawet uwzględniając godzinny postój w domu. Potrzebuję go, by złapać oddech. W czasie gdy ja siedzę i odpoczywam kilku zawodników dociera do pitstopu i z niego wyrusza. Nie martwi mnie to jednak specjalnie. To już ten moment, gdy jechać trzeba swoje.



Po godzinie ruszam dalej. Najpierw do góry – kolana trochę odpoczęły, więc jadę. Do momentu, gdy widać mnie jeszcze spod domu. Później robi się już za stromo, więc idę. A później w dół Modrzewiową Drogą – bez hamowania, bo wiem jak tam zjeżdżać. I z Ostrego Zakręu na Dwa Mostki. I ze skrzyżowania przed Wolframowym Źródłem. A później pod górę na Kozią Szyję – trochę pieszo, trochę rowerem. Robi się ciepło, ale nie zdejmuję nogawek, a jedynie kamizelkę i komin. I w dół, i w górę na Rozdroże Izerskie, później na Płokowy Mostek i starym asfaltem na Leśny Wodospad. I znowu – pełnym pędem, wszak znam tę drogę, te dziury i zakręty. Wiem nawet, od którego momentu można spodziewać się turystów. Stamtąd do Świeradowa i w górę, do Wiaty na Drwalach. Dwie godziny naprzemiennej jazdy i marszu w górę. Temperatura rośnie, pojawia się coraz więcej pieszych i rowerzystów na elektrykach. Później w dół do Chatki Górzystów – tutaj już ostrożnie, bo...tłok! Ludzie, psy, elektryki. Pod Chatką tłok taki, jakby rosło tam jakieś nowe miasteczko. Wypijam ostatnią puszkę coli i jadę. To przecież już końcóweczka. Jeszcze Orle, Samolot, Jakuszyce i...meta?



No nie do końca... Gdy człowiek już widzi oczyma wyobraźni metę, już czuje tę ulgę to ślad odbija w lewo od drogi na Huty. I każe skręcić pod górkę. Ale pod JAKĄ górkę! Po ujebach, po kamlotach, po czymś takim, że aż się smutno człowiekowi robi. W końcu jednak wyskakuje na asfalt z Zakrętu Śmierci w stronę centrum Szklarskiej, leci – jeden zakręt, drugi, wiadukt, kolejne dwa zakręty i...korek na skrzyżowaniu. A później przez centrum, uważając na turystów, na auta, na całe to turystyczne zamieszanie w centrum turystycznej miejscowości. I w końcu jest i ona – 300metrowa ścianka ku mecie. Jeśli odpowiednio wcześnie się nie zatrzymasz, by zsiąść z roweru, to później już tego nie zrobisz – za stromo. Więc jadę, przepycham do góry, podjeżdżam. Wpadam na metę po 33h. Zmęczona, ujechana, ale szczęśliwa. I jak się okazuje – pierwsza wśród pań i jedyna na MTB, która ukończy ten dystans w tym roku. Chwilę zajmuje mi dojście do siebie, parę słów do kamery, jakieś żarty, chwila na oddech. Rozplątuję włosy, poprawiam grzywkę, odbieram nagrodę, gratulacje.



Jeśli jednak ktokolwiek przypuszczał, że to dla mnie koniec tego maratonu, to...był w błędzie. Wracamy z Krzysiem do Domku pod Orzechem, gdzie na łące w najlepsze trwa piknik. Witam się z zawodnikami, którzy odpoczywają na kocach, jedzą, uzupełniają bidony. Akurat nadjeżdża Asia, która dopingowała mnie dzień wcześniej. Zostaję chwilę przy namiocie, zanim pójdę się nareszcie wykąpać. A po kąpieli wracam na dół. Jakiś czas towarzyszy mi jeszcze Krzyś z Wołkiem, wkrótce jednak znika w domu. W pewnym momencie spać idzie też mama, robi się spokojniej, zawodnicy dojeżdżają z coraz mniejszą częstotliwością, na trasie jest ich jeszcze kilkudziesięciu, głównie z dystansu LONG startujących w sobotę. Kilkoro zawodników decyduje się na nocleg w Domku, niektórzy łapią paręnaście minut snu na leżakach pod namiotem. Około drugiej w nocy na dół schodzi mama, a ja idę na parę godzin spać. O poranku schodzę jej jeszcze pomóc, niedługo potem dołącza Krzyś z aparatem. Witamy i żegnamy kolejnych zawodników. Częstujemy zupą, kanapkami, pasztecikami, ciastkami, proponujemy kawę i herbatę. Nikt nie wyjeżdża od nas głodny. Około 11 opuszcza nas ostatni zawodnik na trasie – wyrusza w stronę mety, a my możemy...usiąść do porządkowania zdjęć, które zrobił Krzyś.



Poniżej znajdziecie linki do jego galerii:

Pit stop Domek pod Orzechem

Start i meta

Trasa za Zakrętem Śmierci

Trasa piątek - Czechy

Co roku Gravmageddon funduje nam skrajne warunki pogodowe. Były już nocne ulewy, były niemożliwe upały, były burze. W tym roku była całodzienna mgła i silne opady deszczu. Aż strach się bać, co nadejdzie w przyszłym roku.

piątek, 11 sierpnia 2023

Gravmageddon 2023 - czyli o tym, że chyba jednak nie lubię podjazdów...

 

Od początku swojego istnienia, czyli od trzech lat Gravmageddon ma stałe miejsce w moim kalendarzu. Nie inaczej było również w tym rok. Z roku na rok impreza rozrasta się, przybywa kolejnych wariatów chcących zmierzyć się z Górami Izerskimi i Karkonoszami. Nie zmienia się jednak doskonała atmosfera tej imprezy, którą, mimo całego rozmachu, śmiało można nazwać – rodzinną.

Tegoroczna edycja od dwóch pozostałych różniła się znacząco pod kątem trasy. Duża jej część biegła w Czechach, zahaczając o Harrachov, Liberec i wjazd na Jested, objazd Palicznika, czy dwukrotny podjazd w okolice Smedavy. Polska część trasy wiodła najpierw ku przełęczy Karkonoskiej, a ostatnie 100 km to dojazd do Domku pod Orzechem, gdzie usytuowano pitstop, a następnie pętla po najbardziej kultowych izerskich miejscówkach.



wtorek, 4 lipca 2023

O górach, giełdzie i jeziorze, czyli w Domku pod Orzechem nie ma nudy!

 


Czas galopuje. Dopiero co zaczął się czerwiec, a to już początek lipca. Dużo się dzieje. Nasze odludzie zatętniło wakacyjnym życiem. Każdy marzy o odpoczynku w ciszy izerskiej łąki, więc my to zapewniamy. Chciałam stworzyć kilka opowieści o wycieczkach po izerskich bezdrożach, spacerach ziołowych i rajdzie konnym, ale czas tak przyspieszył, że każde kolejne wydarzenie odsuwało w dal poprzednie. Spróbuję jednak o nich opowiedzieć.

środa, 11 stycznia 2023

środa, 16 listopada 2022

Wszystkie drogi prowadzą do Chatki Górzystów


Jeśli zapytać gości z czym kojarzą im się Góry Izerskie, to większość odpowie, że z naleśnikami w Chatce Górzystów. I nieważne, że, aby spróbować tego smakołyku muszą odstać w gigantycznej kolejce. Mnie też najczęściej pytają, jak dojść lub dojechać rowerem do Chatki Górzystów, a ja podpowiadam różne warianty trasy. Sama też wybieram za każdym razem inną drogę. Tym razem....

poniedziałek, 8 sierpnia 2022

Gravmageddon 2022, czyli o pogodzie i przygotowaniu

 Gdy rok temu ukończyłam pierwszą edycję Gravmageddonu, nie wiedziałam jeszcze, jak szybko zatęsknię do tej atmosfery i nocy na rykowisku. Co więcej moja rowerowa stajnia wzbogaciła się o urodzinowy prezent od Krzysia - rasowego górala, idealnego do pokonywania mniej gościnnych fragmentów trasy wspomnianego maratonu. Niepomna zeszłorocznych doświadczeń zapisałam się, oczywiście, na długi dystans, licząc w skrytości ducha, że w międzyczasie trasa ulegnie może jakimś niewielkim zmianom...

Do Domku pod Orzechem przyjechałam na tydzień przed planowanych startem. W planach miałam troszkę pojeździć rowerem, przede wszystkim jednak stawiałam na odpoczynek. Kilka dni w towarzystwie rodziców upłynęło mi szybko i beztrosko. Wcześniej przejechałam niektóre z fragmentów trasy, które w zeszłym roku okazywały się dla mnie wyjątkowo trudne - ścieżkę za Barcinkiem czy szlak do Siedlęcina - oba one nawet w dzień nie wzbudzały we mnie specjalnego entuzjazmu. Już przed startem założyłam więc, że niektóre fragmenty najwyżej przejdę - dając sobie na to w pełni świadomą zgodę ;) Na ten rok nie poczyniłam żadnych założeń w kwestii czasu przejazdu, czy średniej, jaką chciałabym uzyskać. Niewiele jeździłam, więc forma pozostawiała wiele do życzenia i wolałam podejść do tego na zupełnym luzie, z zastrzeżeniem jednak, że fajnie byłoby dotrzeć do mety w sobotę przed zmierzchem. 



W czwartek po południu pojechałyśmy z mamą do Szklarskiej Poręby, gdzie ponownie mieściła się cała baza imprezy. Tym razem jednak usytuowana była przy hotelu Bornit - większość zamieszania rozgrywało się na terenach zielonych przy chacie grillowej, ale na odprawę techniczną wspięliśmy się na taras widokowy obiektu - rozciągający się stamtąd widok zapierał dech w piersiach. Zaskoczeniem był dla mnie widok Krzysia - ze względów zawodowych miał dojechać dopiero w czwartek wieczorem i uznał, że od razu skieruje się do Szklarskiej, gdzie porobi już zdjęcia i porozmawia z ludźmi. Wraz z mamą wypatrzyłyśmy też Pawła - zaprzyjaźnionego izerskiego fotografa, który kilka dni wcześniej pytał, z kim się kontaktować w sprawie robienia zdjęć w trakcie tego wydarzenia. Zarówno Krzyś, jak i mama mieli jeszcze do ustalenia pewne szczegóły organizacyjne z Mariuszem - te dotyczące Pit Stopu w Domku pod Orzechem oraz te związane z piątkowym upałem i obecnością Krzysia na trasie. Do samochodu mamy spakowano kilka skrzyń owoców dla zawodników, kawę, zbiorniki na wodę, izotonik.



Po powrocie do domku kończę przygotowywać rower - pakować wszystkie niezbędne rzeczy - elektronikę, ogniwa do latarek, jedzenie, ubrania na zmianę. Rzutem na taśmę dorzuciłam parę ubrań "na w razie czego", które do Gierczyna pojechały ze mną z myślą o wcześniejszych przejażdżkach, a nie starcie. I jak się okazało później - dobrze, że to zrobiłam... Szybka kolacja i do spania, bo czekała mnie pobudka o 5 rano...

Poranną owsiankę zjadłam jedynie z rozsądku - żołądek zaczynał skręcać się w supełek w przedstartowych nerwach. Wypiłam kawę, wbiłam się w strój rowerowy i ruszyliśmy na start. Rodzice też się już krzątali po domu - zaczynali przygotowania do czekającego ich wyzwania. Wiele rzeczy było zrobionych już wcześniej, ale ciasto musiało być przecież świeże... 



W Szklarskiej Porębie odebrałam nadajnik GPS, za pomocą którego można było śledzić mnie na trasie, dopytałam jeszcze o ostatnie szczegóły przebiegu śladu i starałam się nie dawać po sobie poznać, jak bardzo jestem zdenerwowana. Na niewiele się to zdało, gdyż tuż po starcie, zamiast skierować się na trasę, skręcam w ścieżkę kończącą się schodami. Na szczęście szybko zostaję z niej zawrócona i jadę dalej prawidłowo. Niedługo później okazuje się, że część moich towarzyszy, którzy również startowali o 8:15 ma wgrany w nawigacji zeszłoroczny ślad, który różni się paroma istotnymi szczegółami w przebiegu trasy. Ot, choćby miejscem startu... Tym sposobem do 7 km jadę w grupie. Ze względu na dużą liczbę zawodników, którzy startują jeszcze za mną nazywam ten dzień "dniem konwersacyjnym" - co chwilę ktoś mnie mija, z kilkoma zawodnikami się tasuję - oni jadą szybciej, ale częściej stają.


Robi się coraz cieplej. Przejazd przez Orle, w okolicy Chatki Goszystów czy przy Kopalni Stanisław przebiega jeszcze dosyć komfortowo, po zjeździe z Zakrętu Śmierci uzupełniam jednak bidony u Krzysia, który tego dnia poza rolą fotografa ma też inne zadanie - pojawi się w kilku miejscach z wodą dla zawodników.  Przejazd na Rozdroże Izerskie zacienionym szutrem jest całkiem przyjemny. Później Płoka, Wysoka, Modrzewiowa Droga, zjazd do Świeradowa i...podjazd pod Drwale. Upał staje się nie do zniesienia. Zsiadam z roweru i moczę stopy w przydrożnym cieku. Wodą ochlapuję też głowę. Na szczycie spotykam kilku zawodników, którzy nie tak dawno mnie wyprzedzali - teraz odpoczywają pod drzewem. Jadę dalej - ku Katordze. Ostrzegam jeszcze przed tym zjazdem napotkanego zawodnika i lecę w dół. Jest równie paskudnie, co rok temu - tym razem wprawdzie nie ma turystów, ale za to drogą ściągano pnie drzew, w związku z czym asfalt pokryty jest ich włóknami i korą - nic przyjemnego. 


Później zjazd singlami i kilkadziesiąt kilometrów po pogórzu. Miałam nadzieję, że będzie to część trasy, na której troszkę odpocznę - o ja naiwna! Słońce pali niemiłosiernie, powietrze stoi w miejscu, głębszy wdech wydaje się zupełnie niemożliwy. Brzegi mijanych strug są wysoki i strome, albo strasznie zarośnięte. Każdą plamę cienia witam, jak wybawienie, każdy wyjazd znowu na słońce wypompowuje ze mnie siły. W końcu widzę mostek, a tuż obok niego ścieżynkę. Rzucam rower na trawę i wchodzę do wody - moczę stopy, chłodzę łydki, opłukuję dłonie. Mam wrażenie, że mimo zastosowania kremu z filtrem, mam poparzoną skórę. Nowy odcinek - do Stankowic - niesamowicie malowniczy, wiodący wśród pól staje się moim tegorocznym koszmarem. Kilkakrotnie muszę po prostu się zatrzymać, by złapać głębszy oddech. Marzę o chmurach, lekkim wiaterku i temperaturze w okolicy 25 stopni. 


Po drodze zdarza mi się jeszcze z kimś pożartować, chwilę porozmawiać. Niektórzy pytają, gdzie mogą spodziewać się Krzysia z wodą, gdzie zaplanował kolejne przystanki - wielu zawodników korzysta z możliwości dolania wody do bidonów. Sam Krzyś jest później w lekkim szoku, gdy policzy ile tej wody zeszło mu w trakcie tej imprezy. Do Domku pod Orzechem, gdzie mieści się pit stop dojeżdżam ostatkiem sił. Moim marzeniem w tamtej chwili jest położyć się na chłodnej trawie w cieniu i leżeć. Zanim jednak mi się to uda muszę podejść niemal do połowy łąki - co najmniej kilkunastu rowerzystów korzysta już bowiem z tej możliwości odpoczynku. Niektórzy dokonują drobnych przeglądów sprzętu, inni coś jedzą czy piją, wielu po prostu odpoczywa. Jest jeszcze dość wcześnie, ale słyszę, że w Domku kończą się powoli miejsca noclegowe - także te na podłodze w kuchni. Na łąkę dojeżdża Edyta - ona także jedzie na MTB i właśnie mnie wyprzedza. Jest nas, według listy, pięć w tej kategorii, więc mam nadzieje na podium, ale nie przywiązuję się do tego specjalnie mocno. Nie w tym roku ;) Chwilę rozmawiamy, wskazuję Edycie łazienkę, sama słyszę od niej kilka naprawdę miłych słów. Odpoczywa krócej niż ja i szybciej zbiera się z łąki. Mi zajmuje to więcej czasu...


Przebieram się w świeży strój, jem coś, wypijam kawę, dopakowuję kieszonki i po półtorej godziny ruszam dalej. Zapada zmierzch. Na noc zapowiadają burze, ulewy, gradobicia. Wciąż mam nadzieję, że "przejdzie bokiem". Wjeżdżam na Modrzewiową Drogę i mknę w stronę Tłoczyny. Po drodze zatrzymuję się na ostrym zakręcie, by zrobić zdjęcie i jadę dalej. Dwa mostki, droga na Jelenie Skały, zjazd na Antoniów. Wyprzedzam Edytę w miejscu, gdzie ścieżka wiedzie dawno zapomnianym śladem drogi. Podczas wspinaczki na Kozią Szyję dogania mnie kolejny zawodnik. Chwilkę rozmawiamy, opisuję mu dalszy przebieg trasy, a później po prostu mozolnie wspinamy się na górę. Niebo zasnute jest chmurami i w oddali czasem coś błyska. Burza jest jednak daleko. Jedziemy zbliżonym tempem, więc kolejny odcinek pokonujemy wspólnie - jadę właściwie na pamięć, ten kawałek dobrze znam. Dojeżdżamy do Barcinka, gdzie czeka Krzyś - uzupełniam bidony, ostrzegam mojego towarzysza, że najbliższy docinek sprawia mi pewne problemy, więc fragmentami mogę iść i ruszamy w las. Wojciech jeździ zdecydowanie pewniej ode mnie, ale bardzo spokojnym tempem pokonuje trudności terenowe i ten jego spokój ułatwia i mnie ich pokonywanie. Niemniej po pewnym czasie, gdy koło ślizga mi się na ścieżynce zsiadam i idę. Tracę z oczu czerwoną lampkę Wojciecha, ale zobaczę ją już niedługo - w okolicy zapory w Pilchowicach. Chwilę będę go gonić, by zaraz później wspólnie szukać schronienia przed zbliżającym się oberwaniem chmury. Na przystanku w Wrzeszczynie spędzamy dłuższą chwilę schronieni pod folią razem z rowerami. Póki deszcz nas nie zagłusza chwilę jeszcze rozmawiamy.


Ulewa przechodzi, więc opuszczamy prowizoryczne schronienie i ruszamy dalej. Przed nami drugi z moich najnieulubieńszych odcinków tej trasy - ścieżka wzdłuż zbiornika wrzeszczyńskiego - wąska, i pełna obecnie mokrych i śliskich korzeni. I znowu - dzięki spokojnej jeździe mojego towarzysza niemały odcinek udaje mi się pokonać na siodełku, ale po kolejnym uślizgu zsiadam i idę. Docieram do Siedlęcina, gdy znów zaczyna lekko padać. Na razie jednak nic strasznego - jadę dalej. Na szlaku do perły Zachodu rozpoczyna się miarowa ulewa. Nie ma się gdzie schować. Do Jeleniej Góry docieram przemoknięta. Spotykam Krzysia, szybko uzupełniam bidon i lecę dalej - chwilę rozważam, czy się nie zatrzymać, ale szybko pojawia się refleksja - po co? Jestem i tak doszczętnie mokra, przerwa spowoduje tylko wychłodzenie. Znam swoje ciało na tyle, by wiedzieć, że zatrzymanie na przystanku będzie oznaczało dla mnie koniec jazdy. Pod jedną z wiat spotykam niedawnego towarzysza - nie przemókł w takim stopniu jak ja, postanawia więc chwilę przeczekać. 

Deszcz przybiera na sile, burza jest coraz bliżej - błyskawice rozświetlają momentami całe niebo, a ja wspinam się na Górę Szybowcową. Na szczycie zatrzymuję się pod balkonem knajpki i zakładam dodatkowe termo - sprawdzam, czy trzy mokre warstwy grzeją lepiej niż dwie mokre warstwy. Grzeją. Widok jest niesamowity, ale widoczny tylko w tych ułamkach, gdy cały świat zalewa białe światło błyskawicy. Wiem, że powinnam pozostać w ciągłym ruchu, w  przeciwnym razie przemarznę. Z Szybowcowej nie jestem w stanie zjechać po mokrej trawie w czasie ulewy. Idę więc przed siebie energicznym krokiem. Liczę na to, że wypada się i przestanie, ale deszcz będzie mi towarzyszył do rana. 



Kolejne kilometry to naprzemienna jazda i prowadzenie roweru. Robi się zimno, na zjazdach przemarzam, mimo że jadę powoli, ostrożnie. Na podjazdach robi mi się troszkę cieplej, gdy zjeżdżam z asfaltów sporo prowadzę rower - nie ufam mokrym kamieniom i korzeniom. Docieram do drugiego pitstopu, pod Schroniskiem Szwajcarka. Robi się już szaro, unoszą się zimne mgły. Temperatura spada do 11 stopni. Wciągam rower na górę i, upewniwszy się, że nie ma nic ciepłego do picia - sprowadzam go na dół. Po drodze spotykam Mariusza, który idzie z ciepłą herbatą dla uczestników, którzy schronili się na punkcie. Na mnie ciepły napój czeka na dole wraz z Krzysiem. Piję herbatę, jem bułkę z serem i ruszam w stronę Mniszkowa - na długim podjeździe płaczkę, klnę, zagryzam zęby. Mam dość. Bolą mnie stopy, jestem przemoczona, obtarły mnie spodenki, jest zimno. Ale prę przed siebie. Przed kolorowymi jeziorkami przestaje padać, wieje, drogi przesychają. Przebieram się w suche ubrania. Zakładam na siebie wszystkie warstwy, które jeszcze mogę - nogawki, termo, ciepłą bluzę, wiatrówkę. Mam nieustająco mokre buty i...biustonosz. Jem śniadanie, z zimna zaczynam się trząść, więc ruszam na jeziorka, które pokonuję spacerem. 



Na zjazdach klnę na inżynierów, którzy wymyślili betonowe przepusty na leśnych drogach - nie potrafię ich przeskoczyć, więc zwalniam, by pokonywać je jak najłagodniej. Momentami jest jeszcze mokro, gdy akurat wjeżdżam w mgłę, ale deszcz ustał. Zaczynam czuć się lepiej, mija najgorszy kryzys. Pilnuję jedzenia, picia i staram się nie liczyć ile przewyższeń pozostaje mi na ostatnich 100 km. Wyklinam na Czarnów, w Kowarach spotykam Krzysia, łapię coś do picia i jadę. Zachwycam się parkiem w Bukowcu, nie pamiętam, czy w zeszłym roku przez niego jechaliśmy. Pod Zamek Księcia Henryka rower podprowadzam, z góry sprowadzam - dzięki temu, ze ułożyłam to sobie w głowie nie tracę czasu na bezowocnych próbach, wsiadaniu, zsiadaniu - po prostu - idę. 

A później zaczyna się droga przez mękę. Podjazd z Sosnówki do Karpacza. Ciągnie się i ciągnie. Robi mi się za ciepło, za duszno, nie pamiętam, jak długi on jest, wiem za to, że w Karpaczu czeka Krzyś. Nie wiem ile czasu mija. Dla mnie jakieś pół wieczności zanim wreszcie dojeżdżam. Pociesza mnie tylko fakt, ze tego roku było jakby mniej motocyklistów na tej trasie. W Karpaczu zdejmuję z siebie warstwy, uzupełniam wodę, jem i szybko ruszam przed siebie, bo chwila w cieniu powoduje, ze robi mi się zimno - daje o sobie znać zmęczenie. Przede mną Olbrzymy. W zeszłym roku kosztowały mnie dużo stresu, bo są techniczne. W tym po prostu przeszłam fragmenty, których nie umiała przejechać. 

Później już tylko cudowny zjazd do Przesieki, Podjazd do Zachełmia, Piechowice, Michałowice, Złoty Widok niemal przebiegnięty po skałach i jazda do mety. Ostatnie kilka km. zrobiłam na stojąco - na siedząco bolał mnie tyłek i kolana. Ostatni podjazd do mety nie brał jeńców - nie wiek ile %, ale tyle, że gdy się zorientowałam, że będzie bolało, to nie było już mowy, by się zatrzymać i wypiąć stopę z pedałów. Dociągnęłam się jednak pod kościół, starając się nie klnąc zbyt głośno. Dwa zakręty i wjazd na metę. Byłam w tym miejscu ponownie po 34h i 22min. Poprawiłam zeszłoroczny czas, ale trasa była nieco krótsza. Samej jazdy było 28h i 21 min, czyli 6 godzin spędziłam na różniej natury postojach. 


Na mecie spędziłam tylko chwilę, bo przykryta przez Krzysia kocem mało nie zasnęłam na leżaku. Zjadłam więc makaron (pyszny!), zapozowałam do kilku zdjęć i pojechaliśmy do domku spać. Rodzice zmęczeni, ale szczęśliwi ogarniali się właśnie po drugim dniu obsługiwania zawodników. Czworo ze startujących w sobotę spało tej nocy w Domku, spotkaliśmy się więc przy śniadaniu. Chwila rozmowy z 11letnim (!) Benkiem, który z tatą pokonywał trasę SHORT, nieco relaksu w ogródku i o 11 byliśmy ponownie w Szklarskiej Porębie. Tym razem jednak razem z mamą i kuzynką Marysią. Na 12 zaplanowano dekorację zwycięzców długiego dystansu. Z pewnym zdziwieniem przyjęłam informację o swoim zwycięstwie w kategorii MTB wśród Pań. Ucieszyło mnie to bardzo. Kolekcja bolesławieckiej rowerowej ceramiki wzbogaciła się o kolejne elementy, podobnie jak moja rowerowa garderoba. 


Cudownie było spotkać się jeszcze z ludźmi, porozmawiać o przejechanej trasie - w zeszłym roku w niedzielę było duuuużo spokojniej, ale to pewnie kwestia liczby uczestników i famy, jaka się rozniosła po kolarskim światku - że w Górach Izerskich jest najlepiej. 

I już tradycyjnie - garść podziękowań:

Krzysiowi - że był, że poganiał, motywował, troszczył się i opiekował - o mnie i o całą masę innych zawodników, którzy pierwszego dnia baaardzo potrzebowali wożonej przez niego wody.

Mamusi i tatusiowi za święty spokój na tydzień przed tym wzywaniem.

Mariuszowi i Łukaszowi za świetną organizację i piękną trasę. I widzimy się za rok - już nie mówię, ze nigdy więcej, tylko wypatruję zapisów ;) 

Wszystkim, którzy kibicowali, trzymali kciuki, słali ciepłe myśli <3

I tym, którzy podeszli do mnie w trakcie tej imprezy powiedzieć, że poprzedni wpis dobrze się czytało. :D Do usług!

Albumy Krzysia:

Album 1

Album 2


środa, 29 czerwca 2022

Szukając ochłody w czerwcowe upały

 


Czerwiec zaskoczył upałami. Zamiast długich eskapad po górach ograniczyłam się do wędrówek nad potok i gdy w końcu zdecydowałam się wybrać na rowerową wycieczkę, szybko ją nad potokiem skończyłam. Ale po kolei...

niedziela, 22 maja 2022

Izerski klasyk- rowerem po Wysokim Grzbiecie

 


Czytając mojego bloga można odnieść wrażenie, że Góry Izerskie to Kamienicki Grzbiet i okolice.

Prawdą jest jednak to, że większość turystów zagląda na Grzbiet Wysoki, gdzie ja pojawiam się rzadko. Ale czasem i mnie poniesie na popularniejsza część Gór Izerskich.

niedziela, 2 stycznia 2022

Ach, co to był za rok! Podsumowanie 2021


 Gdy przy ognisku w gronie znajomych witaliśmy rok 2021, a potem wraz z nimi brnęłam w śniegu po kolana na Kamienicę, wiedziałam, że zaczyna się niesamowity czas. Nie pomyliłam się. Przez 365 dni 2021 roku wiele się działo, choć na pozór życie w Domku pod Orzechem płynęło swoim spokojnym, powolnym rytmem zgodnym z zmianami w naturze.

czwartek, 28 października 2021

Rowerem do Chatki Górzystów

 


Październikowe dni galopują niczym koniki polskie po łąkach na Kuflu. Ledwo żegnam jedną grupę jeźdźców, a już trzeba szykować smakołyki dla następnej. Nim się obejrzałam, odśpiewano mi sto lat przy okazji 53 urodzin i … październik się kończy. Na szczęście jeszcze nie  kończy się jesień i nadal można biegać po łąkach czy planować wycieczki w góry. Trzeba tylko pamiętać, że dni są coraz krótsze…

wtorek, 19 października 2021

Październik, czyli ja jesieniara

 


Wolność na zapach trawy, lasu i wody. Wystarczy wyjść z domu, by poczuć tę niczym nieskrępowaną radość z bycia tu i teraz. Bardzo intensywnie odczułam to w czasie weekendu, gdy spotkałam się z grupą nauczycieli.

niedziela, 11 lipca 2021

Na Bobrowe Skały w Górach Izerskich- moja rowerowa wycieczka


 Bobrowe Skały to jedno z najciekawszych i najpopularniejszych miejsc na Kamienickim Grzbiecie. Znajdują się jednak na tyle daleko od Domku pod Orzechem, że odwiedzam je rzadko, by nie rzec, że wcale tam nie bywam. Co najzabawniejsze, często to miejsce polecam, jako godne zobaczenia.

Zapraszam na wycieczkę w czasie i przestrzeni.

piątek, 28 maja 2021

W poszukiwaniu izerskiej dzikości na Kamienickim Grzbiecie


Grzbiet Kamienicki
, choć wydawać by się mogło, że został przeze mnie zdeptany w te i we wte nadal kryje sporo tajemnic, a ja patrząc na mapę widzę białe plamy i ledwo zaznaczone linie ścieżek, których nie znam lub tylko domyślam się którędy biegną. Tym razem moim celem był dolny bieg Płoki, choć jak się okazało, to nie ona była moim największym zaskoczeniem.

poniedziałek, 12 kwietnia 2021

Kowalówka – zapomniana siostra Tłoczyny i Kamienicy


Kowalówka (889 m.npm.) to całkowicie zalesiony, słabo zaznaczony szczyt należący do Kamienickiego Grzbietu w Górach Izerskich. Leży pomiędzy Tłoczyną i Kamienicą, jednak rzadko znajduje się na trasie izerskich wycieczek.

poniedziałek, 18 stycznia 2021

Jak się żyje zimą w górach?

 


-Jak panie tu żyją w takich warunkach? - takie pytanie postawił tęgawy kierowca wypasionego jeepa mnie i sąsiadce, gdy w pewien wieczór wybrałyśmy się na spacer po górce. To pytanie uświadomiło mi, że to, co dla nas jest normą, dla wielu zda się warunkami ekstremalnymi. Zatem opowiem wam o tym, jak zimą żyje się w górach.

czwartek, 31 grudnia 2020

Blaski i cienie- podsumowanie roku 2020


Co cztery lata z niepokojem rozpoczynam rok. Nie żebym była jakoś strasznie przesądna, ale lata przestępne wzbudzają mój niepokój, zwłaszcza, że największe życiowe wstrząsy od najmłodszych lat zdarzały mi się w latach przestępnych (urodziłam się także w takim roku, 8 lat później zmarła moja mama). W Sylwestra 2020 też powiem uff, choć rok dał się w kość innym, bo w moim życiu prywatnym i blogowym okazał się owocny i udany, ale dopiero, gdy wybije północ mnie opuszczą irracjonalne obawy. Zapraszam na podsumowanie.

Blaski i przebłyski słońca 2020


Gdy rozpoczynaliśmy remont, nikt jeszcze nie przypuszczał, że niedługo świat stanie na głowie. Ekipa budowlana weszła i jak gdyby nigdy nic zaczęła działać. Przez pół roku żyliśmy na placu budowy, a pod koniec lipca mogłam odetchnąć z ulgą. Poddasze z niewielkimi zmianami przypominało moją wizję. 1 sierpnia pokazałam światu efekty i … natychmiast pojawili się chętni na noclegi. Dzięki temu w czasie wakacyjnego zluzowania rygorów sanitarnych w Domku pod Orzechem nie zamykały się drzwi. Z placu budowy trafiliśmy na dworzec. A kolejni goście szybko stawali się bliskimi znajomymi. 

Odwiedzali nas także bliscy i dalsi znajomi z czasów przed gierczyńskich, spragnieni wiejskiego spokoju i odskoczni od miejskiego zgiełku. Z tego też powodu wielokrotnie gościliśmy rodzinę.

Paradoksem zda się fakt, że w ciągu minionych miesięcy nawiązaliśmy więcej znajomości niż przez poprzednie kilka lat.

Niejako w cieniu remontu i towarzyskich spotkań przy kawie, herbacie lub ognisku doskonaliłam swoje umiejętności w zakresie serowarstwa. Sery kozie w kilku smakach szybko znalazły grono prawdziwych miłośników.

Z powodzeniem morsowałam, szyłam, uprawiałam ogród , czytałam i recenzowałam książki.

Wspólnie z Gui i Małą M. przeszłyśmy sporą część Gór Izerskich, z kultowymi schroniskami w Orlu i Chatką Górzystów. Przed samym zamknięciem granicy odwiedziłyśmy też czeskie Izerskie.


Z dalszych podróży zaliczyłam jedynie kilka razy Wrocław w ramach odwiedzin u córek oraz Gdańsk, gdy byliśmy na ślubie syna.


Cienie i smutki 2020

Skłamałabym, pisząc, że pandemia zupełnie mnie nie obeszła. Przez ponad pół roku towarzyszył mi podskórny strach o najbliższych i tęsknota, za tymi, których nie mogłam odwiedzić. Nie pojechałam do teściów, przez jakiś czas nie widywałam się także z dziećmi.

Znacznie rzadziej jeździłam rowerem, bo albo wiało, padało, albo znajdowałam inne wymówki (trochę mi wstyd z tego powodu)

Utknęłam na entej wersji swojej powieści, której zakończenie dumnie ogłosiłam rok temu. Teraz jestem w trakcie dopisywania kilku scen, poprawiania niedociągnięć.


No i mimo najszczerszych chęci nie zrzuciłam tych 2 kg, o których pisałam na początku roku. Są sobie nadal i mają się dobrze (będzie nad czym pracować w nowym roku).


Blogowe podsumowanie roku 2020

Blogowanie ma sens, gdy są czytelnicy i komentatorzy. W tym roku byliście ze mną, a grono wiernych czytelników trochę się powiększyło.

Odwiedziliście nas 285 tysięcy razy, zostawiając 4670 komentarzy. Za każde odwiedziny i pozostawienie po sobie śladu w postaci komentarza bardzo Wam dziękujemy, bo przecież dla was piszemy :) A powstały 142 posty blogowe (nieco mniej niż rok wcześniej, co spowodowane było brakiem dalszych podróży oraz skupieniem się na remoncie, a potem na celebrowaniu codzienności)



Tematyka postów dotyczyła:

  • wycieczek po Górach Izerskich, w tym bardzo popularny cykl wycieczek z Małą M.
  • gotowania
  • codzienności w Domku pod Orzechem
  • czytania.

Przeczytaliście też kilka tekstów sponsorowanych, dzięki którym blog daje mi niewielkie korzyści finansowe. Ciekawym doświadczeniem była też współpraca blogerska, dzięki której z jednej strony poznałam kilkoro świetnych blogerów, przy czym były to zarówno spotkania wirtualne jak i osobiste w Domku pod Orzechem, z drugiej wzmianki o blogu pojawiały się na innych stronach. 

Fot. Paweł Zatoński 


A teraz czas na moje ulubioną część podsumowania, czyli posty najczęściej odwiedzane i co z tego wynika.


Blogowe TOP 10 2020


  1. Domek pod Orzechem zaprasza
  2. Pierścień Tysiąca Jezior (Górek)2020
  3. Tajemnica Pogańskiej Kaplicy
  4. Huśtawka brazylijska DIY
  5. Życie na wsi kontra koronawirus
  6. Mała M. w Krainie Wyobraźni- Park Iluminacji w Topaczu
  7. Ósme urodziny bloga
  8. Mała M. w Chatce Górzystów
  9. Góry Izerskie-idealne miejsce nawycieczki z dzieckiem
  10. Zupa a la flaczki z koziej brody


Przyglądając się temu zestawieniu oraz kilku następnym pozycjom na liście, widać pewną zmianę w preferencjach czytelniczych. Z jednej strony najwyżej notowany post to przepis kulinarny, podobnie jak w ubiegłych latach. Przy czym wysoko jest także przepis na naleśniki z 2016 od lat utrzymujący się w czołówce i nie ujmowany w rocznych zestawieniach, natomiast flaczki z koziej brody okazały się hitem i utrzymują się na czołowych miejscach w wyszukiwarkach. Posty o wycieczkach z dzieckiem z jednej strony trafiają w gusta turystycznej części moich czytelników, z drugiej odpowiadają na zapotrzebowanie rodziców, szukających atrakcyjnych miejsc na wycieczki z dziećmi po górach. To samo dotyczy reportażu z Topacza- byłyśmy tam na początku Adwentu, a nasza blogowa relacja była trzecią w blogoserze, stąd wysokie miejsce w wyszukiwarkach. W TOP 10 znalazły się też dwie wiejskie notki: jedna pokazuje koniec remontu i była często udostępniana jako wizytówka Domku pod Orzechem, druga stała się atrakcyjna dzięki zestawieniu wiedzy o pandemii z naszym życiem.


Patrząc na blog od strony technicznej, przyznaję, że większą wagę przywiązuję do tego, by pisać nie tylko ciekawie i atrakcyjnie dla czytelnika, ale także staram się pisać tak, by dogodzić algorytmom google, dzięki którym blog jest widoczny w wyszukiwarkach i ma szansę zdobyć nowych wiernych czytelników.


Instagram i facebook


Istotną częścią mojego blogowania są profile na Instagramie i fb. Staram się, by działały one niejako autonomicznie, czyli treści dopełniały się, ale nie dublowały. Częściej niż w poprzednich latach korzystam z relacji na Ig , a na fanpage umieszczam sporo informacji, które nie pojawiają się na blogu. To tam przecież funkcjonowały obie akcje literackie. Warto też przypomnieć, że działa także fanpage Domku pod Orzechem, będący wizytówką naszej małej agroturystyki.

Wszystkie profile rozwijają się i choć może nie mają zawrotnej ilości fanów, to dzięki nim poznaję nowych ludzi i nawiązuję kontakty. Coraz bardziej doceniam Ig, jako miejsce nie tylko pokazywania zdjęć, ale także poznawania ludzi o podobnych zainteresowaniach.

 

Trochę się rozpisałam, ale takie porządkowanie na koniec roku zawsze się przydaje, pozwala usystematyzować swoje działania i poddać je analizie, wyciągnąć wnioski do dalszej działalności i rozwoju.


niedziela, 20 września 2020

Którędy na Rysianki?



 Piękna wrześniowa pogoda sprawia, że ciągnie mnie w trasę. Codziennie myślę, jak zaplanować dzień, by choć kilka godzin spędzić na rowerze. Tym razem wybrałam się w poszukiwaniu skał na zboczach mojej ukochanej Kamienicy. Wycieczka o tyle ambitna, że oprócz znaczka na mapie i kilku artykułów w Internecie, niewiele o nich wiadomo. Kiedyś pewnie tam byłam, bo nazwę kojarzę z dzieciństwa, gdy wędrowałam po Górach Izerskich z tatą. Ale to było dawno. Jeszcze przed katastrofą ekologiczną.